Fani kultowej serii pastiszowych slasherów Wesa Cravena - możecie już krzyczeć. Z radości. Nowy "Krzyk" okazał się bowiem godną kontynuacją; filmem-dziedzicem, który sprawnie łączy stare z nowym, zabawnym meta-komentarzem i - co niezmiernie ważne, a może i najważniejsze - przednią gatunkową frajdą.
OCENA
Nowy "Krzyk" rozległ się w kinach 25 lat po debiucie ikonicznej "jedynki", prawie jedenaście lat po premierze dotychczas ostatniej, czwartej odsłony, oraz ponad sześć lat po śmierci ojca serii, legendarnego Wesa Cravena. Trudno dziwić się obawom fanów tych popularnych slasherów - ich twórca odszedł, a hollywoodzkie próby wskrzeszenia znanych filmowych marek nader często bywają, pisząc delikatnie, niesatysfakcjonujące.
Szczęśliwie okazało się, że odpowiedzialni za niezłą skądinąd "Zabawę w pochowanego" reżyserzy (Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett) oraz duet scenarzystów (James Vanderbilt i Guy Busick) wykreowali obraz, który powinien zadowolić nawet najbardziej wrogich koncepcji powstania kolejnej części serii fanów.
Krzyk - recenzja filmu
Dobrze to znacie - po latach ktoś znowu przywdziewa maskę Ghostface'a i zaczyna mordować mieszkańców Woodsboro. Echo wydarzeń z przeszłości nie cichnie, a na powierzchnię wypływają mroczne sekrety miasteczka. Sam Carpenter (Melissa Barrera) i jej chłopak, Richie Kirsch (Jack Quaid), próbują odkryć tożsamość osoby, która zaatakowała młodszą siostrę dziewczyny. Czy doświadczeni w bojach z poprzednimi nożownikami Sidney, Gale i Dewey im pomogą? Trudno powiedzieć - ścieżki weteranów dawno temu się rozeszły. A napaście i mordy wciąż się mnożą.
Ten fabularny zarys, choć brzmi dość typowo dla serii "Krzyk", zdradza, że stara gwardia ustąpi miejsca nowym bohaterom - co wcale nie oznacza, że nie odegra na ekranie znaczącej roli. Ten zabieg był konieczny - to przecież istotna cecha franczyzowych powrotów, a "Krzyk" musi posilać się wszystkim, co rozpoznawalne, by to wykorzystać i skomentować (czytaj - wykpić). Już w czwartej odsłonie cyklu padło pytanie, czy może być coś bardziej meta - otóż tak, może. Film Gilletta i Bettinelliego-Olpina to metahorror absolutny, który najgłośniej śmieje się z siebie: jako requela (i requelowej koncepcji), jako horroru i jako "Krzyku" samego w sobie.
Samoświadomość się podwaja: przywołując tzw. nową falę horrorów ("Babadook", "Czarownica", "Coś za mną chodzi"), "Krzyk" informuje nas, że nie jest zainteresowany pójściem w ich ślady. Jego strachy nie mają ambicji medytacyjnych - mają pozostać lekkie i krwawe. Pretekst do pobłażania? Raczej uczciwość i szczerość.
Kolejne autocytaty i wracająca seria "Nóż" z czułością i przekąsem bawią się pastiszową tradycją; bohaterowie krwawią i umierają, a ostrze Ghostface'a tnie bez litości, odsłaniając przed nami kolejne warstwy ciepłego, błyskotliwego dowcipu. Co i rusz się komuś obrywa - toksycznym fandomom (zgrabne aluzje do "Ostatniego Jedi" Riana Johnsona), sieciowym hejterom, współczesnemu Hollywood, kolejnej zmianie pokoleniowej i kilku dekadom horrorów. Choć nie wszystkie szpile są wbijane z czułością (bo i nie każda z ofiar komentarza na nią zasłużyła), w filmie - poza terrorem i psotą - dominuje miłość.
To ten poziom dowcipnego postmodernizmu, w którym twórcy pozwalają widzom przejrzeć znaczną część sztuczek (w taki sposób, by sprawiało to satysfakcję), a w autoironii uprzedzają przytyki krytyków. Nie jest to jednocześnie poziom przesady - spokojnie, nie zemdli was od przejedzenia. Nostalgia wybrzmiewa, by po chwili zamilknąć, ustępując pełnokrwistemu (wybaczcie) gatunkowcowi - czystej, prostej, brutalnej rozrywce, w której wciąż jest miejsce na niespodzianki.
Wes Craven byłby dumny.