REKLAMA

Jeśli Stanowski po „Kmiotach polskich” jest poetą, to Martyniuk po Operze Leśnej jest śpiewakiem operowym

Krzysztof Stanowski i Robert Mazurek sprzedali 11 tys. egzemplarzy „Kmiotów Polskich”. Chwalą się, że przelicytowali Wisławę Szymborską.

krzysztof stanowski kmioty polskie
REKLAMA

Jest 1 marca 1661 roku. Tego dnia londyński urzędnik państwowy i zapalony diarysta, Samuel Pepys, z samego rana zwrócił pieniądze marynarzowi Królewskiej Marynarki Wojennej, zjadł obiad, po którym spotkał się ze swoim wujem Thomasem. Następnie (wynajętym powozem) pojechał obejrzeć swój wizerunek, który kilka miesięcy wcześniej zamówił u lokalnego malarza. Dla zamożnego mieszczanina żyjącego w tamtych czasach, w dobrym tonie było posiadanie własnego oblicza wykonanego przez, najlepiej wprawnego, artystę. Tego samego dnia pamiętnikarz, który swoimi zapiskami utrwalił obraz XVII wiecznego Londynu, wybiera się na spektakl teatralny. Pisze tak:

REKLAMA

Po powrocie Samuel Pepys siada do domowych rachunków i nie może się nadziwić, jak udaje mu się spiąć domowy budżet.


Planując swój dzień, Pepys wciska teatr gdzieś pomiędzy sztukę użytkową, a domowe wydatki. Sztukę, którą - z próżności, a jakże – wieszał w jadalni: „I bardzo teraz tam pięknie z tyloma obrazami” – pisał. Możemy nabijać się, że durny mieszczanin nie poznał się na dziełach Shakespeare’a (a o „Śnie nocy letniej” pisze: „to najbardziej mdły i niedorzeczny spektakl, jaki widziałem w życiu.”) i pokręcić z dezaprobatą głową bogatsi o wiedzę ponad trzech wieków.

Co to ma wspólnego z tomikiem Krzysztofa Stanowskiego „Kmioty polskie”?

W gruncie rzeczy nikt nie wymagał od Pepysa, aby znał się na teatrze. On go po prostu kochał i miał to szczęście, że jego życie przypadło na czasy, gdy tworzył jeden z najwybitniejszych dramaturgów w dziejach. To była część jego życia, taka sama jak codzienne rachunki i schlebianie własnemu ego. Gdyby jednak Pepys chciał pokazać przyjaciołom, jak bardzo nie podobała mu się gra aktorska w którymś z dramatów, mógłby w przerysowany sposób pokazać ich ruchy, oddać manierę mowy, a może nawet pokusić się o nieudolne naśladowanie konkretnych scen. To nie sprawiłoby jednak, że moglibyśmy nazwać go teraz dramaturgiem,

A jednak Stanowski z Mazurkiem nazywają się poetami. Bo z parodii właśnie zrodziła się prowokacja, która „ma pokazać poetom, że jak chcą moje pieniądze, to niech mi sprzedadzą tomik” – mówi Stanowski. „To mogą być nakłady – chwiali się w innym miejscu – Wisławy Szymborskiej”. „Żebyś wiedział” – wtóruje mu Mazurek.

Obaj dziennikarze mają to szczęście, że żyją w czasach, gdy poezja jest w odwrocie, wypierana przez inne, z pewnością prostsze i przystępniejsze media. Dzięki temu mogą prężyć muskuły, wkładając literaturę między piłkę nożną, wujasowe dowcipasy a zbiórki charytatywne, które te żarty, mają uzasadniać.

REKLAMA

Stanowski i Mazurek muszą kochać Zenona Martyniuka.

W takim, zresztą skrajnie szkodliwym, pojmowaniu świata duży nakład, a więc sprzedaż, uzasadnia sukces, ale też prawo do istnienia. Gdyby tak było, jak marzy sobie Stanowski z Mazurkiem, to omawianie erotyków na języku polskim omijałoby Morsztyna, a bardziej skupiałaby się na oczach zielonych, a rozmowa o wolności, zamiast spędzać z Gustawem ostatnie dni w więzieniu, zaczynałaby się od matki, co miała syna. Syna jedynego.

Tak rozumiana sztuka, sztuka-dowcip, sztuka-co-musi-się-sprzedać, to wyjątkowo prostackie rozumienie bardzo złożonego świata – i nie mam tu na myśli tylko kultury. Prostackie, ale znajdujące swoich odbiorców. „To jedyna poezja, jaką kupiłem w życiu i pewnie ostatnia” – napisał jeden z widzów Stanowskiego. Myślę, że autorzy muszą być dumni, że dali radę Szymborskiej i Tuwimowi.

W gruncie rzeczy  podejście Stanowskiego i Mazurka zrównuje z ziemią wszystko to, co powstało w trudzie i znoju, a zostało docenione dopiero po latach. W żenującej dyskusji, w której niekomercyjną sztukę spycha się do przegródki „nikomu niepotrzebna, bo nie ma z niej kasy”, nie ma miejsca na szukanie artystycznej drogi czy pomyłki – jest zdaniem dziennikarza sportowego kasa w supermarkecie. Oto cała głębia.

A może Stanowski z Mazurkiem po prostu się mylą i tak jak Pepys nie znaleźli jeszcze swojego Shakespeare’a. Samuelowi się to udało, uwielbiał „Makbeta”, był na nim w teatrze 9 razy, ale żeby mógł się przekonać, że największego brytyjskiego dramaturga musiał dać mu szansę. Wielokrotnie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA