REKLAMA

"Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun" to hołd złożony prasie drukowanej przez Wesa Andersona

"Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun" to, na pierwszy rzut oka, "typowy film Wesa Andersona". A jednak, wyjąwszy aspekt formalny, na tle najpopularniejszych obrazów reżysera wyróżnia się tonem czy narracją. Doczekaliśmy się zdecydowanie najdojrzalszego dzieła twórcy "Grand Budapest Hotel" - a przy okazji najbardziej nierównego.

kurier francuski z liberty wes anderson recenzja film
REKLAMA

Wes Anderson nie ukrywa, że jego "Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun" to list miłosny do tradycyjnej prasy drukowanej; przeważnie - laurka, momentami - czołobitność. Oto zbiór dziennikarskich historii, z których każda odpowiada jednemu artykułowi w ostatnim numerze amerykańskiego magazynowego dodatku do pisma z Kansas, publikowanego w fikcyjnym francuskim mieście Ennui-sur-Blasé we Francji.

Jego naczelnym jest Arthur Howitzer Junior wzorowany na Haroldzie Rossie, czyli założycielu i pierwszym redaktorze "The New Yorkera". Anderson chyli czoła przed tym drukowanym od 1925 roku liberalnym tygodnikiem społeczno-politycznym, wzorując zresztą swoich bohaterów na legendach dziennikarstwa i literatury - ikonach, które również dla "New Yorkera" pisywały i którym ostatecznie swój film dedykował (film zamyka dedykacyjna plansza zawierająca kilkanaście znanych nazwisk).

REKLAMA

Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun - recenzja nowego filmu Wesa Andersona

REKLAMA

Każdy z artykułów-nowel składających się na "numer pożegnalny" wydany po śmierci naczelnego - i zgodnie z jego życzeniem - opowiada inną historię związaną z różnymi działami w magazynie. "Reporter na rowerze" wprowadza nas w rzeczywistość Ennui-sur-Blasé; "Konkretne arcydzieło" skupia się na osadzonym w więzieniu malarzu i jego muzie - strażniczce. "Poprawki do manifestu" są opowieścią o studenckich protestach i reporterce, która wdaje się w romans z ich znacznie od siebie młodszym liderem. Z kolei "Prywatna jadalnia komisarza" jest historią o obławie na gang porywaczy i tajnikach pracy wybitnego szefa kuchni.

"Kurier" to formalnie "typowy" obraz Andersona, który do charakterystycznego przestylizowania dorzucił co nieco wizualnych ukłonów w stronę uwielbianych przez siebie legend. Gdyby nie estetyka i gruba fasada ironii - mam wrażenie, że pisanej już od niechcenia, na autopilocie - można by zapomnieć, że to kolejne dzieło pochodzącego z Teksasu filmowca.

Atmosfera delikatnej, świadomej naiwności ustąpiła bowiem tonom znacznie poważniejszym - ta antologia składa się na bodaj najdojrzalsze dzieło Andersona; gloryfikującą prawdziwą pasję, słodko-gorzką czarną komedię, w której przeplatają się sztuka, polityka, sport, społeczeństwo i… kuchnia. W tym kolażu zakulisowych dziennikarskich anegdot twórca mnoży tropy i smaczki, z których znaczną część wyłapią jedynie oczytani w starej amerykańskiej prasie widzowie.

Film pozwala wybrzmieć jedynie skromnej części imponującej obsady, co zapewne rozczaruje widzów wyczekujących występów ulubionych artystów. Przykładowo: Saoirse Ronan czy Edward Norton pojawiają się na ekranie co najwyżej na kilka minut i wypowiadają zaledwie kilka zdań.

Prawdziwym i największym problemem produkcji są jednak bohaterowie - zbyt dużo tu niewiarygodnych, nieludzkich figur; pustych postaci zdominowanych przez formę. Brak spójności nie działa na korzyść filmu - uwypukla nierówną jakość trzech głównych opowieści. Szkoda, że gdy na horyzoncie pojawia się potencjalnie interesujący temat, reżyser nader często rezygnuje z wnikliwych badań - woli musnąć go opuszką palca. Niepokojąco wiele w "Kurierze" momentów, w którym jest on wyłącznie ucztą dla oka - to rozczarowujące chwile, w których w tym pełnym nostalgii i zachwytu spojrzeniu wstecz brakuje iskierki życia. Kiedy jednak Anderson decyduje się nad czymś pochylić, a bezbrzeżne uwielbienie ustępuje miejsca dociekliwości, "Kurier" pochłania bez reszty.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA