Tom Hardy nie musiał nikomu udowadniać, że jest fantastycznym aktorem, a jednak postanowił to zrobić. W "Legend" wzbija się na wyżyny kunsztu - jego podwójna rola główna to coś, co jeszcze przez długi czas będzie się wspominać i komentować. Pytanie tylko, czy jest to wystarczający powód, by obejrzeć ten w gruncie rzeczy dość przeciętny film.
Ronnie i Raggie Kray, gangsterzy, którzy w latach 50. i 60. rządzili półświatkiem Londynu. Bezwzględni, brutalni i zdeterminowani, bardzo szybko po rozpoczęciu przestępczej kariery dorobili się statusu legend, uchodząc przy tym za nieuchwytnych i bezkarnych. Byli właścicielami modnych klubów, w których bywała ówczesna śmietanka towarzyska i przyjaźnili się z politykami, sami zresztą też byli traktowani jak celebryci.
"Legend" Briana Helgelanda to film biograficzny opowiadający o życiu i gangsterskiej działalności bliźniaków Kray. Obu braci - uprzejmego, pełnego klasy, ale i okrutnego Reggie'ego oraz psychopatycznego, cierpiącego na zaburzenia psychiczne Ronniego - gra Tom Hardy, który w związku z tym do listy swoich wyśmienitych ról (Charles Bronson/Michael Peterson, Bane, Ivan Locke, Leo Demidov, Max Rockatansky - żeby wymienić tylko kilka tych najważniejszych) może dopisać nie jedną, a dwie kolejne pozycje.
Hardy jest w "Legend" absolutnie olśniewający, a jego kunszt aktorski bezwzględnie zasługuje na wszystkie pochwały, które już na niego spadły i które dopiero nadejdą.
Fantastycznie udało mu się oddać różne charaktery obu bliźniaków, fenomenalnie akcentując istniejące pomiędzy nimi różnice i podobieństwa. I nie mówię wyłącznie o tych najbardziej rzucających się w oczy, ale też o tych drobnych, na pierwszy rzut oka trudno uchwytnych, jak manieryzmy czy mimika. Każda z wykreowanych przez niego w tym filmie postaci jest wyśmienita, a zestawiając je obie naraz, zaczyna brakować słów, którymi dałoby się opisać maestrię aktora.
I nie będzie chyba zaskoczeniem, że jest to ewidentnie największa zaleta "Legend". To, że wszystkie pozostałe elementy na tym tle wypadać będą bladziej, jest oczywiste. Niestety - wyjąwszy może kwestie techniczne, bo tym trudno cokolwiek zarzucić - nawet obiektywnie prezentują się one w najlepszym razie przyzwoicie.
Tym, co razi w "Legend" najbardziej, są: przyjęta konwencja i scenariusz.
Z całą pewnością nie jest to ani kino gangsterskie, ani lekka sensacyjno-komediowa produkcja. Dzieło Helgelanda czerpie wzorce z różnych gatunków, reżyser bawi się z tą konwencją, raz uderzając w tony poważne i ponure, raz - w humoreskę i dowcip, co zasadniczo mogłoby się sprawdzić, jednakże w tym wypadku efekt jest nie do końca udany. "Legend" zdaje się przez to stać w rozkroku, a stylistyka przywodzi na myśl twór z pogranicza komiksu i kreskówki, co nieszczególnie pasuje do tej historii.
Nie najlepszą decyzją było oddanie narracji w ręce Frances Shea, ukochanej Reggie'ego. Frances zbyt często pochyla się nad tymi wydarzeniami, które ją niewątpliwie interesowały najbardziej, ale widza - najmniej. Zbyt często obserwujemy więc kłótnie kochanków i sceny, w których Reggie po raz kolejny tłumaczy się ze swoich działań i obiecuje poprawę, a zbyt rzadko te, po które przyszliśmy do kina, mówiące więcej o samych bliźniakach Kray i łączących ich relacjach, o ich przestępczym imperium oraz tym, w jaki sposób udało im się je zbudować.
To nie jest kwestia źle rozłożonych akcentów, tylko kiepskiej konstrukcji scenariusza, w którym zwyczajnie za dużo miejsca poświęcono postaci Frances i za mało samym braciom Kray, przez co w zasadzie trudno po seansie odpowiedzieć sobie na dość elementarne pytanie: o czym w zasadzie był ten film.
Mimo tych - istotnych, nie ukrywajmy - wad, zdecydowanie łatwiej przychodzi rozwiązanie innej kwestii, sygnalizowanej na początku niniejszej recenzji. Czy zatem warto wybrać się na "Legend"? Dla Toma Hardy'ego - warto.