Gdzieś pomiędzy serialami „Czterej pancerni i pies” a „Królem” znajduje się produkcja, która jak żadna inna przyciąga miliony Polaków przed srebrne ekrany i na stałe zapisała się w nadwiślańskiej popkulturze. Bez budowania suspensu od razu napiszę, że chodzi oczywiście o „M jak miłość” Serial-fenomen skończył właśnie 20 lat.
20 lat to w skali nowoczesnej popkultury (w Polsce liczonej od upadku komuny w 1989 roku) cała epoka. A także, patrząc już na to obiektywnie, całe pokolenie. Stworzenie dzieła, które byłoby w stanie przetrwać próbę czasu, przebić się łokciami pomiędzy konkurencją z różnych gatunków i kanałów dystrybucji treści, to nie lada wyczyn. I piszę to z pełną powagą. Ten tekst nie będzie bowiem (w większości) próbą naśmiewania się z fenomenu „M jak miłość”, gdyż to zbyt łatwa i banalna czynność. Tym bardziej, że dokonania tego serialu są, czy nam się to podoba, czy nie, imponujące. A że jaki kraj, taki fenomen to już inna sprawa.
Wdzięczny gatunek telenowel przybył do nas z (południowego) zachodu, najpierw w postaci takich legend jak „Niewolnica Izaura” czy „Dynastia”. To zapewne wiecie. Wiecie też raczej, że pierwszą polską telenowelą był serial „W labiryncie”.
I, o ile mnie pamięć nie myli (byłem dość małym człowiekiem, gdy rodzice to oglądali), jak na ramy tego gatunku, „W labiryncie” było całkiem niezłą produkcją. Wystarczy wspomnieć, że grali w nim m.in. Marek Kondrat czy Leon Niemczyk. Oglądała go też w dobie największej popularności rekordowa liczba aż 16 mln widzów. „W labiryncie” przetarł szlaki dla kolejnych pojawiających się po nim telenowel, w tym przede wszystkim niezniszczalnego „Klanu” oraz właśnie „M jak miłość”.
Rzeczony serial miał swoją premierę 4 listopada 2000 roku. I choć nie wyrównał, ani nie przebił rekordu oglądalności „W labiryncie” (maksymalna widownia „M jak miłość” wynosi trochę ponad 12,5 mln widzów) to skalą swojego fenomenu produkcja Ilony Łepkowskiej i reszty ekipy osiągnęła status kultowej i jednego z najpopularniejszych seriali w historii polskiej telewizji.
Skala popularności „M jak miłość” robi wrażenie po pierwsze dlatego, że wcześniejsze rekordy „W labiryncie” były bite w sytuacji, gdy na polskim rynku nie było tak wielkiego wyboru programów i kanałów telewizyjnych.
Nie dość, że dekadę przed premierą "M jak miłość" nie było jeszcze Polsatu czy TVN-u z całą ich ofertą rozrywkowo-serialową, to jeszcze parę lat później treści internetowe zaczęły coraz żwawiej wchodzić pod strzechy. Przebicie się na początku XXI wieku z serialem o zwykłej polskiej rodzinie Mostowiaków i postaciach, które krążyły na jej orbicie, wcale nie było czymś oczywistym. A jednak się udało.
Wiele już powiedziano i napisano o fenomenie polskich seriali obyczajowych, których rolą i funkcją jest w dużej mierze stworzenie przyjemnej, bezpiecznej wirtualnej przestrzeni, w której widzowie znajdują swoją „drugą rodzinę”.
W każdym serialu, o ile rezonuje on z widzem, pojawia się prędzej czy później poczucie zżycia z bohaterami, przywiązanie do nich, a seriale obyczajowe (bo raczej w taki gatunek jednak „M jak miłość” się wpisuje) wykorzystają to o wiele bardziej. „M jak miłość” wygrywało (i wygrywa nadal) tym, że jest „blisko ludzkich spraw”, blisko zwykłego życia. To co jedni - w tym i ja, przyznaję - nazywają „serialem o gotowaniu zupy") tkwi cały fenomen tej produkcji.
Oczywiście, że będziemy śledzić losy uprzywilejowanej klasy wyższej z amerykańskiej metropolii w „Sukcesji”, albo nieustannie powracać do piątki „Przyjaciół”, których nie wiedzieć skąd, stać na wynajem olbrzymiego apartamentu w Nowym Jorku, ale o wiele silniej zadziała na nas coś, co jest mniej abstrakcyjne, nawet jeśli jest to mniej atrakcyjne.
W „M jak miłość” widzowie odnaleźli esencję tego, czym jest telewizja, czyli lustrzane odbicie samych siebie.
O ile „Klan” jest jeszcze bardziej zachowawczy i „dla seniorów”, niegdysiejsi „Złotopolscy” czasem wchodzili w elementy komediowe, w subtelną abstrakcję dnia codziennego. „Barwy szczęścia” czy „Pierwsza miłość” i tym podobne (tak wiem, mnie też przeraża, że kojarzę te wszystkie seriale – nawet nie pytajcie) były bardziej miejskie.
Z drugiej strony takie np. „Ranczo” bądź „Plebania” zbyt wiejskie czy małomiasteczkowe. A „M jak miłość” idealnie wpasowało się w sam środek tych zapotrzebowań, spotykaja w pół drogi każdego widza, który oczywiście chciał śledzić losy tej familii.
„M jak miłość” zyskiwało też tym, że obok tematów fundamentalnych (nie poruszanych może zbyt często, ale jednak), jak zdrada czy otwartość na odmienne orientacje seksualne, urzekało widzów podejmowaniem też problemów mniejszego kalibru. Piję tu chociażby to słynnej po dziś dzień sceny „podrywu na komputer”, czy problemów z alkoholizmem jednego z braci Zduńskich.
Zresztą, co ja tu będę szukał przykładów – pokażcie mi inny serial, który potrafił poruszyć cały naród śmiercią jednej z głównych bohaterek w kartonach? Był taki moment, że niemal każde rozwiązanie fabularne, bez względu na jego poziom, było komentowane szeroko pośród widowni w całym kraju. Czegoś takiego nie osiągnęły nawet takie produkcje jak „Rodzina Soprano”, „Lost”, „Belfer”, a nawet „Gra o tron”.
Oczywiście z jednej strony żałuję, że jakaś bardziej ambitna, głębsza i ciekawsza opowieść nie skradła serc i dusz takiej ogromnej masie Polaków, bo szeroko rozumiana sztuka jest oczywiście zwierciadłem rzeczywistości, ale też bez przesady. W „M jak miłość” dnia powszedniego było za dużo, a próby „rozruszania” fabuły abstrakcyjnymi cliffhangerami wyjętymi z innego gatunku wcale nie pomagały.
Ale z drugiej strony, fenomen „M jak miłość” pokazuje, jaka jest siła seriali jako typu treści. Jak bardzo potrafią one angażować i to w skali masowej ludzi z różnych zakątków danego kraju.
Formuła nowelowa, czyli odcinkowa, która opowiada wielopokoleniową historię niemalże bez końca, od 20 lat (w marcu 2020 roku wyemitowano 1500 odcinek) to nie tylko niebywałe zjawisko kulturowe, ale też istna żyła złota. Która inna dziedzina sztuki/rozrywki jest w stanie zapewnić nieprzerwany dochód i platformę reklamową w jednym przez dwie dekady?
I żeby nie było, scenariusze do każdego z odcinków „M jak miłość” to nie są materiały na literackiego Noba czy Oscary (ani nawet Telekamery), ale i tak podziwiam ludzi, którzy potrafią ciągnąć tę opowieść przez te 20 lat i dotąd spisali ponad 1500 skryptów do każdego z odcinków. To jest jakieś osiągnięcie, musicie przyznać.
Nie zapominajmy też, że „M jak miłość” to istna wylęgarnia popkulturowych postaci, które może niekoniecznie zawsze robią potem coś twórczego, ale siłą rzeczy stają się osobami znanymi publicznie. Przez obsadę serialu przewinęły się bowiem takie postaci jak: Katarzyna Cichopek, Weronika Rosati, Barbara Kurdej-Szatan, Julia Wróblewska. A pośród głównej obsady nietrudno było znaleźć wielu dobrych aktorów z wybitnym dorobkiem, takich jak Witold Pyrkosz, Robert Gonera, Emil Karewicz, Ewa Kasprzyk, Teresa Lipowska, Karol Strasburger (tak, jego dorobek też należy do wybitnych – spróbujcie prowadzić „Familiadę” dłużej niż 5 lat, to wtedy pogadamy).
Wątpię, by kiedykolwiek pojawił się serial, który równie idealnie wpisze się w potrzeby widowni i rynku i osiągnie taką skalę sukcesu jak „M jak miłość”.
Trochę szkoda, bo jednak, jeśli założyć, że sztuka może wychowywać, to czasem uważam, że przydałby się nam taki narodowy (to modne ostatnio słowo) wychowawca. Z drugiej strony, chyba jednak pluralizm ma więcej plusów i o wiele więcej jako społeczeństwo możemy wynieść z konstruktywnej dyskusji wynikającej z różnych punktów widzenia. Byle tylko obyło się bez burzliwych kłótni. W „M jak miłość” do takich dochodzi co jakiś czas, ale ostatecznie ludzie się godzą ze sobą. Oby chociaż taką naukę wynieśli Polacy z tego siedzenia przez telewizorem.