18 stycznia do kin trafi oczekiwana kontynuacja filmów „Split” oraz „Niezniszczalny”, czyli „Glass”. Korzystając z okazji, przyjrzałem się produkcjom ich twórcy. Przed wami M. Night Shyamalan i jego najlepsze filmy.
Osada
„Osada” wprawdzie nie spełnia obietnic składanych przez pełen emocji zwiastun, ani nie dostarcza dramatycznej głębi z poprzednich filmów Shyamalana. Jednak trudno zaliczyć ten film do w pełni nieudanych produkcji. Mnie od samego początku zachwyciła atmosfera tego filmu. Tajemnicza, na poły mroczna, niepokojąca i mistyczna. Na tyle, że szybko przestałem się zastanawiać, jaki tym razem zwrot akcji na sam koniec dostarczy nam reżyser.
A ów zwrot akcji mimo wszystko nie należy do jego najlepszych. Wspaniałe zdjęcia i świetna gra aktorów, w połączeniu ze znakomitą umiejętnością budowania suspensu i tajemnicy, może i są „magiczną sztuczką” filmowego hochsztaplera, mającą odwrócić uwagę od słabego scenariusza, ale ja z chęcią daję się na takie „sztuczki” nabierać. Jeśli są wykonane z taką sprawnością.
Wizyta
„Wizyta” to film, którym M. Night Shyamalan powrócił do niskobudżetowego kina po niezbyt udanych wysokobudżetowych widowiskach, w których ewidentnie zatracił swój styl w hollywoodzkiej maszynerii. Ani „Ostatni władca wiatru”, ani „1000 lat po Ziemi” (choć ten akurat mi się w miarę podobał) nie spełniły oczekiwań włodarzy wytwórni i masowej publiczności. W „Wizycie” Shyamalan znowu postawił na bardziej autorski ton, przy okazji puszczając oko do fanów jego twórczości.
„Wizyta” to także jego powrót po latach do stylistyki horroru. Tym razem jednak podanego w bardziej dosłownej formie niż w „Znakach” czy „Szóstym zmyśle”. Zamiast kultowego zwrotu akcji na koniec, Shyamalan zaserwował widzom inne zaskoczenie wybijające z rytmu – większość strasznych scen wieńczył niemalże komediowym akcentem. I choć jako całość „Wizyta” nie jest może wiekopomnym dziełem, a sporo pomysłów reżysera nie jest aż tak dobra i świeża (komediowe motywy mogą wręcz drażnić na dłuższą metę), to mimo tego dostajemy produkcję, która niejednemu zjeży włosy na ciele.
Znaki
W „Znakach” Shyamalan podąża swoją sprawdzoną już ścieżką. Wykorzystując motywy rodem z thrillera i magazynów science-fiction o przybyciu Obcych, kreśli przed widzem poruszający dramat rodzinny. Gdyby tylko coś nie pokusiło go o to, by w finale aż tak bardzo skręcać w stronę dosłownego sci-fi i pokazywać Obcych w pełnej krasie, byłby to film bliski perfekcji.
„Znaki” pokazują wszystko co najlepsze i najgorsze w Shyamalanie. Nikt nie potrafi tak jak on wciągnąć widza w swoją tajemnicę, uwieść tym co nieznanie i niewyjaśnione. Niestety największy jego problem to chęć, by za wszelką cenę wyjaśniać te tajemnice na sam koniec. Niebezpieczeństwo w tym jest takie, że raz trafi w dziesiątkę, ale kilka innych razy okaże się sporymi pudłami. Tak też było w tym przypadku.
Split
O ile „Wizyta” była powrotem Shyamalana na opuszczone wcześniej filmowe szlaki, to dopiero „Split” był prawdziwym powrotem do formy. Reżyser utkał go ze wszystkich motywów, za jakie pokochały go miliony kinomaniaków, dodając do tego całą masę ciekawych pomysłów i mylenia tropów. „Split” bowiem, trochę jak jego główny bohater, to produkcja o wielu twarzach, które odrywają się przed nami w trakcie oglądania.
Zaczyna się jak klasyczny thriller o porwaniu i torturach nastolatek. Po czym szybko orientujemy się, że stajemy oko w oko z fascynującym bohaterem o 24 różnych osobowościach (James McAvoy jest po prostu genialny w każdej z nich). Dramat psychologiczny z czasem transformuje się w origin story superłotra obdarzonego nadludzkimi mocami, a na samym końcu spina to wszystko klamra w postaci pojawienia się Davida Dunna (Bruce Willis), czyli bohatera filmu „Niezniszczalny”.
Niezniszczalny
„Niezniszczalny” to moim zdaniem najbardziej udany film reżysera. Zarówno pod względem reżyserii i prowadzenia aktorów, jak i świetnie ułożonej opowieści zawartej w znakomicie napisanym scenariuszu. Po sukcesie „Szóstego zmysłu” M. Night Shyamalan nie poddał się presji Hollywood i na spokojnie dał widzom swoje najpełniejsze dzieło.
Podobnie jak większość jego filmów, tak i w „Niezniszczalnym” głównym budulcem jest dramat psychologiczny i fascynujący bohaterowie z tajemnicą. Dopiero po czasie reżyser odsłania kolejne karty, dzięki którym dzieło zaczyna na naszych oczach przepoczwarzać się w coś o wiele większego. Bo nawet jeśli dla wielu jest to najlepsze komiksowe origin story w historii kina, to nadal film ten można odczytywać także na bardziej kameralnym i intymnym poziomie, jako dramat jednostki, która nie może, albo nie chce, w pełni wykorzystać swojego potencjału.
Szósty zmysł
Chyba każdy z nas widział ten film. A przynajmniej słyszał o obrosłym legendami genialnym zwrocie akcji na samym końcu. To dzięki „Szóstemu zmysłowi” M. Night Syamalan błyskawicznie dostał się na hollywoodzkie szczyty. Zyskując przy tym renomę „Hitchcocka nowego pokolenia” oraz jednego z najgorętszych nazwisk w branży.
„Szósty zmysł” to triumf reżysera w sprawnym i pełnym emocji opowiadaniu historii. To także fenomenalny przykład zabawy w mylenie tropów, zaskakiwanie widza w najmniej spodziewanych momentach i świetnego wyczucia dramaturgii. Do tego znakomite kreacje Bruce’a Willisa i Haleya Joela Osmenta podniosły tę produkcję na jeszcze wyższy poziom.