„Magnezja” może i nie spełnia wszystkich oczekiwań, ale to kino, którego w Polsce brakuje
Czekałem na ten film niecierpliwie już od pierwszej zapowiedzi. To nie tak, że zwiastun od razu mnie kupił; po jego wielokrotnym obejrzeniu wytypowałem, co może zagrać całkiem nieźle, a co okaże się wpadką. Trochę się myliłem, a trochę nie. Mimo długiej listy zastrzeżeń ostatecznie oceniam ten seans bardziej na plus, bo „Magnezja” to, bądź co bądź, kolejny powiew świeżości na naszym nieco zatęchłym podwórku.
To, że „Magnezja” rozgrywa się gdzieś przy wschodniej granicy Rzeczpospolitej w okresie międzywojennym, możemy wywnioskować jedynie z dialogów. Scenografia nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia westernową wariacją, awanturniczą historią spod znaku rewolweru i kapelusza, a właściwe miejsce i czas akcji nie mają tu większego znaczenia. Liczy się brud, przemoc, efektowne starcia, estetyka obrazu, pomarańczowy filtr, przerysowane i osobliwe postacie. Im bardziej osobliwe — musieli założyć sobie twórcy — tym lepiej, dlatego też na ekranie widzimy między innymi Mateusza Kościuszkiewicza i Dawida Ogrodnika w roli zrośniętych korpusami braci syjamskich, a Borys Szyc w roli Zbroi Lewenfisz wciela się w rozchwianą emocjonalnie i zabójczą siostrę Róży (Maja Ostaszewska), głowy familii, której majątek wyrósł na nielegalnych interesach.