Choć film rozgrywa się w drugiej połowie XVI wieku, to jego wydźwięk jest mocno aktualny. To opowieść o politycznych spiskach z feministycznym zacięciem. A może przede wszystkim o szukaniu miłości, własnego miejsca i walce z samotnością.
OCENA
Historia Marii Stuart jest dobrze znana, zatem twórcy już na dzień dobry pokazują, co ostatecznie spotka monarchinię. Ten zabieg przekazuje jednak coś więcej. Od granej przez Saoirse Ronan królowej, już od pierwszych sekund jej pojawienia się na ekranie, bije pewnością siebie. To jednak nie pokazowa i nachalna buńczuczność, a głęboko zakorzenione w bohaterce cechy, które stanowią o klasie władcy. A pomyśleć, że zaledwie w 2017 roku temu oglądaliśmy Ronan w „Lady Bird” jako zbuntowaną nastolatkę, która idzie na wojnę ze swoją matką. Ta aktorka ma talent i potrafi przekazać swoim występem naprawdę różne emocje.
Jest rok pański 1561, a do Szkocji przybywa jej królowa, by zająć należyte jej miejsce na tronie.
Maria jest katoliczką i ma ambitny plan zjednoczenia swojego kraju wraz z Anglią, którą rządzi jej protestancka kuzynka, Elżbieta I Tudor (Margot Robbie). Tej jest to skrajnie nie w smak. Zwłaszcza, że krewniaczka ma nadzieję, iż jej przyszły potomek zasiądzie kiedyś na tronie Zjednoczonego Królestwa. Rozpoczyna się wojna. Jednak nie ta na oręż na polu bitwy, a dużo okrutniejsza - dyplomatyczna. Zaczynają się knowania na dworze, a także poza nim. Pojawiają się kłamstwa, akty zdrady i, zarówno dosłownie, jak i w przenośni, wbijanie noża w plecy. Do ich napisania zostali zatrudnieni specjaliści, bo scenarzystami filmu, są osoby mające na koncie odcinki „House of Cards”, „Rodziny Borgiów” czy „Dynastii Tudorów”.
Gdzieś jednak w tym wszystkim słychać krzyk zasiadających na tronie kobiet. Teoretycznie stojących po przeciwnych stronach barykady, ale mających do siebie wzajemny szacunek i rozumiejących się. Wołanie o zrozumienie, zaufanie i miłość. Są u władzy, mają siłę, ale w głębi czują się opuszczone i niezrozumiałe w tym świecie, w którym to wciąż mężczyźni rozdają karty.
W epoce ruchu #metoo, „Maria, królowa Szkotów” nie jest tylko dramatem historycznym czy filmem biograficznym.
Nazwanie obrazu Josie Rourke manifestem feministycznym byłoby lekkim nadużyciem, ale społeczne podłoże filmu z pewnością można odnieść do dzisiejszych czasów. Na szkockim dworze Maria jest skazana na walkę z męską tyranią. Traktowana jest jako rozwydrzona dziewczyna, która nie wie co czyni, więc to za nią należy podejmować decyzje. Nawet jeżeli trzeba to robić za jej plecami.
Bohaterka Ronan nie jest jednak w ciemię bita. Jeżeli sytuacja, w której się znalazła jest dla niej niekorzystna, to dzięki intelektowi i przebiegłości, potrafi odwrócić bieg zdarzeń na swoją korzyść. Nie inaczej jest zresztą z Elżbietą, której także nie brakuje pomysłów do błyskotliwych strategicznych posunięć. Mężczyźni, choć postawni, okuci w zbroje lub posiadający ponadprzeciętną moc perswazji, wydają się w pewien sposób wykastrowani. Często potyka im się noga, są krótkowzroczni i nie umieją planować na kilka ruchów w przód. I nawet, jeżeli dla Marii marzeniem jest poczęcie przyszłego sukcesora tronu, to mężczyzna, który ma z nią tego dokonać, jest tylko narzędziem.
Pamiętna Lady Bird przyćmiewa swoją australijską koleżankę po fachu. Ta nie dostaje aż tak dużo miejsca na ekranie, a jej rola kryje się za charakteryzacją zmieniającą oblicze Robbie nie do poznania. Ronan miała trudną rolę do udźwignięcia. Życie Marii Stuart było naznaczone wieloma tragicznymi sytuacjami, przez co łatwo byłoby grać na silnych emocjach. Aktorka jednak nie szarżuje, a trzyma wszystko w ryzach. Dzięki temu jeszcze silniej uwydatnia cechy swojej postaci, pokazując ją jako świadomą i nieugiętą władczynię, którą nie sposób przechytrzyć.
I właśnie aktorski popis jest najsilniejszą stroną filmu. Ten można z łatwością podzielić na dwie połowy. Pierwsza sprowadza się do długiej i nużącej ekspozycji - poznajemy bohaterów, ich motywacje i rozkład sił. Odbywa się to wszystko w warstwie dialogowej, a z ekranu czuć delikatny powiew znużenia. Później akcja nabiera większego tempa, dramatyzm położenia Marii nasila się, a nici spisków zaczynają się coraz bardziej plątać. Jednak i w tym przypadku wydaje się to być odtworzeniem utartych motywów gatunku.
Obraz Josie Rourke jest dopięty na ostatni guzik od strony kostiumów i wizualnej w ogóle. Jednak jednocześnie nie wybija się ponad ustanowioną przeciętną. Niby w kompozycji kadrów można odnaleźć nawiązania do ówczesnego, renesansowego malarstwa, ale twórcy nie idą na całość, zachowując powściągliwość. Jest z klasą, ale skromnie. Bardziej niż oryginalne arcydzieło, jest to po prostu udana reprodukcja. Na szczęście zostaje dźwigająca na swoich barkach cały film, Ronan. Boże, chroń (zwłaszcza taką) królową.