Współczesne media śledzi się jak "Black Mirror". Oglądanie "Mask Singer" i czytanie wiadomości z Ukrainy to czysty surrealizm
Mówi się, że media i telewizja kłamią. A jeśli są bardziej prawdziwe, niż myślimy? W końcu są częścią naszej rzeczywistości. Jak odnaleźć się w świecie, w którym po emisji wiadomości z wojny, do ramówki wjeżdża "Mask Singer", gdzie gwiazdy w strojach zwierząt i przedmiotów śpiewają piosenki?
To był jeden z tych nudnych wieczorów, kiedy nie wiesz, co ze sobą zrobić. Trwała już wojna w Ukrainie, co godzinę śledziłam newsy, sprawdzając, co dzieje się za naszą granicą i wierząc gdzieś podskórnie, że to musi minąć. Już za moment, już za chwilę. Nie wiedziałam wtedy, że nie minie i że stracimy rachubę, który to dzień inwazji, a kolejne doniesienia będą gorsze od poprzednich. A ja, cóż, przestanę tak często te wiadomości sprawdzać, bo zacznę się przed tym instynktownie bronić. Wtedy jednak czytałam na bieżąco każdą nowinę, złą czy dobrą, powoli próbując zachować proporcje między byciem tam, a byciem tu. Był więc ten wieczór, jakich wiele, kiedy nic się nie dzieje, a ty potrzebujesz się "odmóżdżyć", żeby zachować balans. Coś mnie podkusiło, żeby włączyć "Mask Singer".
Nie będę krytykować samej formuły, bo czym to się różni od celebrytów tańczących na lodzie czy wskakujących do basenu. Kolejny etap to tylko gwiazdy w przebraniach śpiewające i tańczące na lodzie, a potem wskakujące do basenu, ale tego już nie doczekam, bo prędzej sama wyskoczę przez okno.
"Mask Singer" to program TVN-u, w którym znane osoby (przynajmniej teoretycznie) przebrane np. za prysznic, różę albo kota śpiewają covery popularnych piosenek.
Zadaniem czwórki detektywów, Kuby Wojewódzkiego, Uli Kamińskiej, czyli serialowej Brzyduli, jakiegoś standupera i Alutki z "Rodziny zastępczej", jest odgadnąć, kto kryje się pod maską. Uprzedzę na wstępie: nie ma to żadnego znaczenia, poza robieniem show, bo o losach przebierańców decyduje publiczność zgromadzona w studiu.
Oglądanie rozrywkowego programu po przeczytaniu serii newsów z Ukrainy jest, co tu dużo mówić, dziwne. Robi się człowiekowi nieswojo, gdy uderzy go to, w jak pulpowej rzeczywistości żyje. W rzeczywistości, gdzie po 19:00 słucha o masakrze w Buczy, żeby za chwilę obejrzeć film wojenny czy wygibasy gwiazd. Ale oglądanie "Mask Singer", nawet bez poprzedniego "dojechania się" wojną w Ukrainie, to doświadczenie iście surrealistyczne.
Poczujcie to: na rozświetloną scenę wychodzi ktoś przebrany za prysznic i śpiewa piosenkę. Tłum szaleje. Wojewódzki podskakuje i wrzeszczy. Dziubki wszystkich układają się symultanicznie w wielkie "WOW". Zbliżenia na publiczność, która zdaje się przeżywać ekstazę, jakby co najmniej za friko dostała się na koncert Pink Floydów, ale nie! To tylko prysznic śpiewa jakąś Macarenę albo Mambo No. 5. Potem na scenie pojawia się kot. Historia się powtarza, emocje sięgają zenitu. Gdyby studio nie miało sufitu, Wojewódzki podskoczyłby jeszcze wyżej, a gdyby dźwiękowiec miał problemy ze słuchem, wrzeszczałby jeszcze głośniej. Znowu zbliżenie na publikę, bo zaraz zaczyna się głosowanie. Muszą zdecydować, kto był lepszy: róża, słońce czy cokolwiek innego. Na ich twarzach pojawiają się zmartwienie, zdenerwowanie, prawie płaczą. O nie, przeszedł ktoś inny, cóż to za tragedia! Jak się można po tym pozbierać?! W finale każdego odcinka, który kończy się poznaniem tożsamości jednego uczestnika programu, tłum skanduje: ZDEJ-MIJ MA-SKĘ, ZDEJ-MIJ MA-SKĘ! Stop.
Wisienką na torcie jest fakt, że w kolejnych odcinkach "Mask Singer", dostajemy sporo tych samych zbliżeń na publiczność, która wygląda jak czymś naszprycowana. Nie uwierzę, że tak podziałały na nich tylko maski i transparenty z napisami: "przerażona mina", "bijemy brawo" czy "wyglądajcie jak naszprycowani".
Pamiętacie "Requiem dla snu"? Tam matka głównego bohatera, narkomana, jest uzależniona od oglądania coraz głupszych programów w telewizji, co pogłębia jej chorobę psychiczną. Teledyskowy montaż, groteskowa wizja jawi się jak bad trip po LSD, a rozbawienie przeradza się w pusty śmiech, by za chwilę za gardło mogły ścisnąć nas smutek i strach. Kiedy oglądałam kolejne odcinki "Mask Singer", czułam się jak bohaterka tego filmu albo jak bohaterowie "Black Mirror". Więcej: czułam, jakbym oglądała program w telewizji, który oglądają bohaterowie "Czarnego lustra", a ja pewnie jestem postacią z "Truman Show". Incepcja.
Współczesne media, telewizja - mówiąc wprost i bez ogródek - ryją nam banie.
Nagle orientujemy się, że nasza rzeczywistość, a przynajmniej ta którą kreują środki masowego przekazu, jest tak przerysowana jak rzeczywistość z filmów i seriali o "niedalekiej przyszłości". Ta "niedaleka przyszłość" zawsze ma dodany jakiś smaczek w postaci lepiej rozwiniętej technologii niż nasza aktualnie albo innych układów społecznych niż nasze obecne. Jestem zdania, że w takim lekkim sci-fi, a raczej dramatach z tłem sci-fi, które są jednakże mocno zbliżone do naszej rzeczywistości i nie wypadają tak jak porównanie roku 2019 z wizją z "Blade Runnera", jest to konieczność. Trzeba dodać jakiś element nierzeczywisty, obcy, który pozwoli widzowi odetchnąć z ulgą, że ta satyra, parodia czy ten thriller to jeszcze nie jest o nas, że my jeszcze mamy czas, żeby to wszystko naprawić.
Dlatego w "Czarnym lustrze" raz za razem przekraczamy granicę absurdu i aktualnych możliwości rozwoju, a w "Nie patrz w górę" w Ziemię uderzyć ma kometa. I dlatego serial "Rok za rokiem" tak bardzo nas przeraża. Ileż to już razy śmialiśmy się z przyjaciółmi, "na którym to odcinku >>Rok za rokiem<< jesteśmy". Tam akcja zaczyna się w 2019 roku i przez kolejnych 15 lat obserwujemy przemiany społeczne, polityczne i gospodarcze z perspektywy patchworkowej brytyjskiej rodziny. Niepokojąco szybko zrównaliśmy się z akcją serialu i wygląda na to, że rzeczywistość nie zamierza odpuścić.
Dlatego właśnie, kiedy patrzę na groteskowe "Mask Singer" z wijącą się Kamińską i piszczącym Wojewódzkim, czuję niepokój.
I już pomijam nawet to, że tuż obok toczy się wojna, giną ludzie, a ja włączam Playera, żeby zobaczyć gwiazdy, które ktoś przebrał jak na bal maskowy. Nikt nie mógł wiedzieć, że sytuacja będzie tak wyglądać, a poczucie winy wynikające z jakiejś formy zabawy w trakcie kryzysu może nas wpędzić w kryzys jeszcze większy. To raczej pewne poczucie odrealnienia, że tuż za rogiem czai się mało optymistyczna przyszłość rodem z "Czarnego lustra" czy "Rok za rokiem". Bo przecież ja też sobie wmawiam, mimo strachu, że jeszcze tam nie jesteśmy. Jeszcze mamy czas.