REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Gry

Mercenaries 2: World in Flames

Full Spectrum Warrior, Star Wars: Battlefront, Destroy All Humans, Mercenaries. To zaledwie część dokonań Pandemic Studios. Przebierali do tej pory w całkowicie różnych tematykach, wydając po dwie odsłony powyższych tytułów. Choroba? Czy może tradycja? Zatem by nie przerwać owego obyczaju - ciągnącego się od prawie zarania dziejów studia - twórcy postanowili zrobić kontynuację ostatniego z wymienionych tworów, Mercenaries. I oto jest. World in Flames zawitał tym razem również na PC i tej wersji poświęcę niniejszą recenzję.

11.03.2010
23:12
Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

O pierwszej części, wydanej wyłącznie na PlayStation 2 oraz Xboksa, było swego czasu głośno. Czy "dwójka" okazała się godnym kontynuatorem dorobku poprzedniej odsłony, Playground of Destruction? Czy może ekipa z Pandemic spoczęła na laurach albo niepotrzebnie wzięła tyle projektów jednocześnie na głowę? Tudzież zbytni nacisk ze strony wydawcy, koncernu Electronic Arts, który chciał, żeby Mercenaries 2 zostało wypuszczone nie tylko na jedną platformę, odbił się wielce negatywnie na finalnej wersji produktu? Po zagraniu w pełniaka - stwierdzam, że nie tyle doszło do spalenia na panewce (bo rezultat jest, tyle że niekoniecznie taki, jaki by sobie autorzy gry życzyli), ile po prostu kolejne obsuwy, zamiast pomóc, jeszcze bardziej pogrążyły recenzowany tytuł. World in Flames niczym nie zaskakuje, a wręcz odrzuca swoją archaicznością, ale cofnijmy się do początku...

REKLAMA

Akcja gry rozgrywa się na w miarę różnorodnej pod względem klimatu Wenezueli. Choć wstęp nie jest tak efektowny, jak niegdyś w Just Cause, to podobnie jak tam od razu prosto z łódki lądujemy na ziemi podgrzanej przez uzbrojonych po zęby niezbyt przyjacielsko nastawionych do nas przedstawicieli jednej z frakcji. Trafiamy w objęcia małej wyspy, by wykonać zlecenie otrzymane od niejakiego Ramona Solano, największej szychy w państwie. Pierwsza poważna i dobrze płatna robota. Uwolnienie generała Carmonę - dowódcę armii wenezuelskiej. Jednakże po jej wykonaniu sprawy przebierają nie taki obrót, jak się spodziewaliśmy. Choć początkowo warstwa fabularna wydaje się sprawiać pozytywne wrażenie, tak po pierwszych kilku ciekawie zrealizowanych cut-scenkach okazuje się, iż to tylko pozory i tak naprawdę dostajemy... płytką historię o zdradzie i zemście, przy czym przez dużą część rozgrywki twórcy chyba zupełnie zapomnieli o tym, że należy wypełnić grę jakimkolwiek scenariuszem. I po mile zaskakującym prologu (Mercenaries 2 po małym gryzie nawet spodobał mi się bardziej niż starsze Just Cause) otrzymujemy niezbyt jadalną papkę.

Zanim jednak pochłonie nas wir wydarzeń, wybierzemy jedną z trzech dostępnych postaci. Pierwszym jest Szwed, którego facjatę ujrzeć możemy na okładce gry. Zwą go Mattias Nilsson i zalicza się do takich person, które postawią wszystko na jedną kartę, by zdobyć pieniądze. Jego zdolnością specjalną jest szybka regeneracja zdrowia, szybsza niż w przypadku następnych dwóch charakterów, więc nadaje się najbardziej dla początkującego gracza. Wcielić będziemy mogli się także w czarnoskórego Chrisa Jacobsa, który przyzwyczaił resztę drużyny swoimi ciętymi odpowiedziami. Prawdziwy macho z cygarem w ustach. Z większą ilością amunicją - to jego zaleta. Ostatnią z grywalnych bohaterów jest charakterna kobieta o imieniu Jennifer. Jennifer Mui, wyróżniająca się - w przeciwieństwie do poprzedników - szybkimi nogami. Biega najlepiej z nich, ale również żąda najwięcej forsy ze wszystkich najemników na świecie. Różnice w kierowaniu nimi co prawda są, ale sugerować powinniśmy się nie tylko ich zdolnościami, a również wyglądem - w końcu skazani będziemy aż do przejścia tytułu na którąś z postaci.

Nie trudno się nie zgodzić z tym, że Mercenaries 2: World in Flames bardzo podobne jest do kultowej serii Grand Theft Auto i jej pochodnym - kolejnym klonom (vide całkiem przyjemne Just Cause). Nie bez kozery przytoczyłem niejednokrotnie dzieło szwedzkiego Avalanche, gdyż tak naprawdę omawiany twór Pandemic Studios przypomina właśnie je najbardziej. Nie tylko pod względem opowiedzianej historii, ale także konstrukcji elementów składowych gry, np. zadań pobocznych.

Mercenaries 2 - jak każdy tytuł tego typu - dzieli się na questy związane z głównym wątkiem, jak i mniej ważne, ale w tym przypadku wymagane do ukończenia warstwy fabularnej oraz marginalne - do szczęścia potrzebne tylko maniakom, którzy chcą zaliczyć grę w 100% ewentualnie, by zdobyć łatwo i niekoniecznie przyjemnie jakże niezbędną mamonę.

Pierwsze kroki to swego rodzaju tutorial. Wstęp do prawdziwej zabawy - demolki w najczystszym wydaniu. Po przejściu otwierającego rozgrywkę etapu gry oraz następnej misji - zdobywamy własną bazę i działamy pod szyldem PMC, co w przełożeniu na język polski oznacza Prywatna Kompania Wojskowa. W schronie trzymamy bezcenną benzynę (do czego potrzebną - o tym za chwilkę) oraz nowo nabytych rekrutów, których przybywa wraz z posunięciem fabuły do przodu. Od początku pomaga nam Fiona Taylor - specjalistka od zleceń, wsparcia satelitarnego oraz rad odnośnie przyjętych zadań. Oczywiście na tym nie koniec - nowych najemników jednak będziemy musieli pozyskać poprzez udzielenie im pomocy. Na całe szczęście główny wątek jest dość ciekawy, a to, co nas czeka, jest na tyle urozmaicone, że raczej narzekać na nudę się nie da. W przeciwieństwie do całej reszty...

W World in Flames, by ruszyć dalej z akcją, trzeba wykonywać również kontrakty od między innymi Universal Petroleum czy P.L.A.V. Ma to obopólne korzyści. Pozytywne rozliczenie się z zaakceptowanego zlecenia równa się zadowolona frakcja. A zadowolona frakcja to nie tylko nowe (poboczne) zadania do wykonania, ale i możliwość zatrzymania się tam oraz zdobycia świeżego zaopatrzenia, jak i nowych, niedostępnych wcześniej typów nalotów czy magazynów, które powiększają miejsca na cenne paliwo. Ponadto dostajemy niezbędne informacje na temat zasadniczego celu. Niestety, im dalej, tym gorzej. Po nawet nie kilku godzinach przyzwoitej rozrywki przechodzimy przez znużenie, po frustrację, na męczarniach kończąc. Te same schematy, niewielka różnorodność - to zabija całą frajdę płynącą z Mercenaries 2.

Nie na tym jednak koniec. Misje poboczne dzielą się na kilka rodzajów. Pierwszy to tzw. "nagrody stałe", które polegają na tym, że zabijamy członków nieprzyjacielskich ugrupowań. Drugi typ to "niszczenie celów", czyli po prostu rozwalanie schronień wrogich jednostek. Trzeci rodzaj, mianowicie: "ważne cele" są niczym innym, jak pozbywaniem się delikwenta z przeciwnej frakcji (i robieniu zdjęć martwych ciał na dowód popełnionego grzechu) albo schwytaniem go żywego.

W grze możemy także zdobywać posterunki lub je niszczyć, co poszerza nasze horyzonty w Wenezueli, a co za tym idzie - obszar do eksploracji staje się wraz ze zdobywaniem kolejnych baz coraz większy. Poza tym - karmieni jesteśmy nową dawką nudnych jak flaki z olejem pomniejszych questów, opisanych wyżej.

Wspomniałem wcześniej o benzynie. Otóż w grze uzależnieni jesteśmy od dwóch czynników: pieniędzy oraz paliwa. Te pierwsze zdobywamy z dziecinną łatwością, wygrywając np. zakłady z naszymi współpracownikami. Fortuny dorobić się można w bardzo szybki i przyjemny sposób (prócz samych zielonych, często otrzymujemy także nagrody w postaci bomb czy nowych pojazdów). Paliwo zaś zdobyć można dwojako: rozwalając po prostu pojazdy napotkane w świecie gry lub przejmując zbiorniki z tym cennym surowcem. Dlaczego cennym? Gdyż bez niego możemy pomarzyć o ciekawym patencie, bez którego niekiedy albo trudno się obejść, albo nie sposób. A mianowicie mowa o: nalotach, wsparciu lotniczym czy przemieszczaniu się w błyskawiczny sposób za pomocą helikoptera. W razie braku na stanie benzyny, nie mamy możliwości skorzystania z tych dobrodziejstw, a de facto są one wymagane, ponieważ w wielu zadaniach bez odpowiednich bomb czy nalotów nie przejdziemy danego etapu rozgrywki. Poza tym nie raz uratują nam tyłek. Chociaż, jeśli to niewymagane, to raczej zbędne, bo bezmyślni przeciwnicy tylko zagrażają w kupie albo z rakietnicami, które potrafią podgrzać niejedną sytuację.

Oprócz powyższego, tytuł ratuje trochę tryb współpracy, ale jeśli komuś Mercenaries 2 w solo nie przypadło do gustu, to nikłe szanse, żeby kooperacja ze znajomą (bądź też nie) osobą wpłynęła znacząco na zmianę zdania. Natomiast dla tych, co ukończyli grę i nie mają dosyć - mogą we dwójkę walczyć przeciwko Ramonowi Solano. Warto nadmienić, że w każdym momencie gracz może dołączyć do aktywnej w danym czasie sesji. Spragnieni ciekawego trybu współpracy powinni być usatysfakcjonowani.

W World in Flames, w razie nadmiernego znudzenia schematycznymi zleceniami, możemy odetchnąć poprzez zwiedzanie wirtualnej Wenezueli. Co prawda pod względem wielkości nie jest to ani GTA, ani Just Cause, to nie jest źle. Eksploracja może nie należy do arcyciekawych, ale wynagradza to ogrom pojazdów dwu- lub czterokołowych, transportu powietrznego oraz wodnego (od różnego rodzaju helikopterów, do statków i motorówek). Jest naprawdę w czym przebierać. To z całą pewnością jeden z największych plusów tej produkcji, ale nie największy.

Nic, powtarzam, nic nie jest na tak wysokim poziomie w drugiej części Mercenaries, jak fizyka zniszczeń. W grze możemy rozwalać na malutkie kawałeczki budynki czy wysadzać bunkry, po których następuje pojawienie się ogromnego grzybka. Ostatni raz tak zachwycony możliwością ingerencji w otoczenie byłem kilka lat temu, gdy po raz pierwszy przyszło zagrać mi w Silent Storma. W tej kwestii niepodważalnie twórcy odwalili kawał świetnej roboty. Po prostu można zrobić w Mercenaries 2 z miasta prawdziwą kupę gruzów. Nic nie jest doskonałe, więc i tu znajdzie się miejsce na zgrzyty. Nie da się wszystkiego zmieć na pyłek, a poza tym, co może wydawać się nieco śmieszne, czasem występowały trudności z rozwaleniem małego płotku, ale to i tak tycie wiórki w sosie własnym.

Mercenaries 2: World in Flames

Gorzej nieco z modelem jazdy. Jeśli raził on Was już w Just Cause, to i tu spodziewajcie się czegoś podobnego. Samochody czy motory - bez różnicy - prowadzi się dość ociężale, co może co niektórym utrudnić kierowanie danym pojazdem. A skoro przystanęliśmy na tym elemencie - autorzy nie popisali się. Mały minus. Za to, że w grze występuje tzw. sterowanie kontekstowe, czyli pojawiają się na ekranie monitora ikony, a my musimy wcisnąć lub wciskać dany klawisz w odpowiednim momencie. Niby nic takiego, lecz często trudno w ogóle odgadnąć, jakiego przycisku mamy użyć, a w grze ani w instrukcji nie ma o tym nawet wzmianki.

REKLAMA

Wcale a wcale nie lepiej ma się sprawa z oprawą audio-wizualną. Graficznie mamy do czynienia z produktem średnim, co by nie rzec bardzo średnim. Tekstury pochodzą jakby z tytułu wydanego sprzed kilku laty. Modele postaci, jak i wszelkich maszyn transportowych nie są najgorsze, ale im też daleko do doskonałości. Jedynie jako taki poziom trzymają efekty specjalne. Wybuchy mogą robić wrażenie, ale to też nic, czego już w starszych tworach nie widzieliśmy. Natomiast jeśli chodzi o warstwę dźwiękową - jest podobnie. Dźwięki silników (nieważne jakiego pojazdu) brzmią prawie że identycznie i na dodatek mają mało wspólnego z rzeczywistością. Głosy postaci też nie wyróżniają się na tle innych elementów, ale warto dodać, że jednemu z bohaterów, Nilssonowi, użyczył swoich strun Peter Stormare, dobrze znany z roli Johna Abruzziego w serialu Prison Break. I wypadł naprawdę nieźle - chyba najlepiej z całej obsady, jaką producent wespół z wydawcą zatrudnili. O muzyce mogę tyle napisać, że jest i szczerze mówiąc mało który utwór zwraca na siebie uwagę.

Co tu dużo mówić - Mercenaries 2: World in Flames, jak wynika z recenzji, jest przeciętnym przeciętniakiem. Pierwsze wrażenie okazało się mylne, bo im bardziej zagłębiamy się w świat gry, tym więcej wad zauważamy. Odnajdujemy sporo bugów (także wizualnych), poznajemy prawdziwy wygląd fabuły oraz zaczynamy odczuwać na własnej skórze schematyczność tytułu, która moim zdaniem jest gwoździem do trumny. Zabija całkowicie grywalność omawianego dzieła. Za cenę sugerowaną przez wydawcę (grubo ponad 100 zł) otrzymujemy nie najlepiej wyglądające i nie najświeższe danie, na dodatek w marnym wydaniu (płyta plus w miarę obszerna instrukcja, tyle że w trzech językach, więc wcale nie tak obszerna). Słowem podsumowania rzeknę, że zdecydowanie bardziej opłacalny jest zakup Just Cause'a za dużą niższą kwotę, który dostarczy nam zabawy na takim samym poziomie, jak nie na wyższym.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA