Zespół wybrany przez magazyn Rolling Stone "najbardziej komercyjną grupą na świecie". Są na scenie od dwudziestu siedmiu lat, mają na koncie 9 albumów studyjnych, przeróżne możliwe nagrody, w tym 7 wyróżnień Grammy. Przeszli już chyba przez większość istniejących gatunków rockowych, począwszy od speed/thrash metalu, przez rocka w stylu country, po surowo brzmiącą muzykę na ostatniej, zimno przyjętej płycie St. Anger. O kim mowa? Oczywiście o Metallice. Nowa płyta, Death Magnetic, miała być powrotem do korzeni, zerwaniem z totalną komercjalizacją i przywróceniem starego stylu zespołu. Czy się udało? I tak, i nie.
Tym, co od razu przekonuje o powrocie z dziwnego snu, jest długość utworów. Najkrótsza ścieżka trwa równe 5 minut, a średnia długość reszty to 7-8. Dziesięć tytułów widniejących na pudełku wprowadza nas w tematykę albumu - śmierć, odkupienie, przebaczenie… Nazwa płyty nie powstała bynajmniej w wyniku ciągnięcia losów. Sama okładka, która w jednej z wersji ma wyciętą na środku trumnę, mówi wiele. James Hetfield, autor wszystkich tekstów, twierdzi, że płyta opowiada o bliskości śmierci, jakiej doświadczył zespół przed kilkoma laty oraz o związanym z tym powrocie do życia, zaczynaniu wszystkiego od nowa. Cóż, na teksty Hetfielda nigdy nie miałem prawa narzekać - zawsze jest to kawał dobrej poezji, który można interpretować na milion sposobów.
Ale przejdźmy do konkretów, czyli głównej zawartości: muzyki. Listę otwiera That Was Just Your Life, po którym następują The End of The Line oraz Broken, Beat & Scarred. Cała ta pierwsza trójka utrzymana jest w podobnym stylu, są to thrashowe utwory, jednak nieco bardziej nowoczesne (melodyjność riffów - nie polegają one na ciągłym kostkowaniu). Już tu widać, że panowie z Metalliki swoje latka mają i ich forma nieco już zanika. Riffy są naprawdę pomysłowe, jednak nie są demonicznie szybkie, a perkusja, która na koncertach radzi sobie najgorzej, na płycie również wypada średnio. Lars Ulrich nie jest zwolennikiem szybkiej gry podwójną stopą - owszem, używa jej, ale sporadycznie. Czuć też wielkie zmęczenie w głosie Jamesa Hetfielda, który przeszedł chyba podczas swojej kariery kilka mutacji wynikających z rozrywkowego trybu życia. Ostateczny efekt jest lepszy niż na ostatniej płycie, St. Anger, lecz większość jego partii to wokale bardzo wysokie, świadczące niestety o zużyciu materiału.
Po pierwszych trzech ścieżkach następuje The Day That Never Comes, które odstaje stylem od reszty albumu. Właśnie w tym utworze czuć najwięcej ducha starej Metalliki (całość przypomina mieszankę Fade To Black i One), jednak nie zapominajmy, że to pierwszy singiel z płyty. Jest bardzo melodyjny, niezbyt ciężki. Kolejne dzieło to All Nightmare Long, moja ulubiona pozycja na całym Death Magnetic. Głos Hetfielda sprawuje się tu zdecydowanie lepiej niż w pierwszej połowie płyty, tekst jest dosadny, a główny riff wpada do głowy i nie chce jej opuścić przez wiele dni. Cyanide to z kolei zupełnie inna bajka - więcej tu udziwnionych riffów niż u starej, dobrej Metalliki. Niektóre fragmenty przynudzają, lecz są też momenty, w których szósta ścieżka może się podobać. Potem na scenę wchodzi najbardziej oczekiwany moment albumu - The Unforgiven III, czyli kolejna część serii ballad. Jakością bardzo odstaje od poprzedniczek, ale na plus można zaliczyć początek, grany na fortepianie, skrzypcach oraz instrumentach dętych. Niestety, ducha poprzednich części czuć jedynie podczas solówki, reszta utworu to po prostu niezła ballada, pełniąca rolę świetnego chwytu marketingowego.
Trzy ostatnie utwory to najciekawsze chwile płyty. The Judas Kiss jest zbiorem fajnych thrashowych riffów oraz ciekawych partii wokalnych. Następne w kolejce stoi Suicide & Redemption, dziesięciominutowy instrumental, który jest jednym z głównych elementów mających przyczynić się do powrotu zespołu do korzeni. Co ciekawe, przy pierwszym przesłuchaniu wydaje się nudny i zrobiony nieco bez pomysłu. Dopiero po bliższym poznaniu pokazuje swoje możliwości. Płytę zamyka My Apocalypse, które śmiało można zestawiać z takimi dokonaniami Metalliki jak np. Dyers Eve.
Rick Rubin, który wyprodukował płytę, chciał wydobyć ze staruszków więcej energii. Udało mu się to po części - niby słychać, że zespół włożył wiele serca w komponowanie, lecz całość wyszła trochę… za wesoła. Brakuje mi tu jakiegoś naprawdę ciężkiego numeru lub treści bardziej brutalnych, gniewnych. Teksty utworów traktują o śmierci, a z muzyki płynie wesołe życie. Za to widać, że grupie udało się podnieść po czasach St. Anger, kiedy to zespół chylił się ku rozpadowi. Nowy basista, Robert Trujillo, sprawdził się bardzo dobrze - jego partie nie są tak mistrzowskie jak Cliffa Burtona, jednak są o wiele ciekawsze niż Jasona Newsteda. Trujillo dołożył swoje trzy grosze do komponowania, widać jego wpływ na muzykę. Tym, co nie zawodzi ani trochę, są solówki prowadzącego gitarzysty, Kirka Hammeta. Ba, można powiedzieć, że to jedne z najlepszych solówek, jakie kiedykolwiek wymyślił wyżej wymieniony! Nie są melancholijne jak na płytach Load i Reload, lecz to twory w stylu pierwszych pięciu albumów. Na poprzednim wydawnictwie nie było ich wcale, więc Kirk zachowuje się, jakby wypuszczono go po kilku latach zamknięcia w izolatce - wyczynia ze swym instrumentem niesamowite rzeczy.
Na oddzielny akapit zasłużyła produkcja płyty, która psuje cały obraz. Przy pierwszym przesłuchaniu zmartwiłem się - albo mi się psują głośniki, albo dostałem wadliwy egzemplarz! Z czasem okazało się, że wszyscy audiofile mają ten sam problem - dźwięk na Death Magnetic jest zniekształcony, perkusja jest przesterowana, przez co ciężko jest wyłapać wiele dźwięków. Istnieje teoria, jakoby płyta stała się ofiarą "wojny głośności", czyli podwyższania poziomu głośności wszystkich ścieżek podczas masteringu. Co ciekawe, w grze Guitar Hero 3 pojawiły się utwory z płyty, ale ich jakość jest tam o niebo lepsza! Gdybym miał przyznawać ocenę albumowi, straciłby on za to jeden punkt…
Ciekawą sprawą jest kwestia wydania płyty. Album dostępny jest w kilku wersjach, bardzo się od siebie różniących. Najtańsze wydanie, z serii "Polska cena", nie ma książeczki, jedynie otwieraną wkładkę ze zdjęciem zespołu w środku. Zwykła wersja zawiera już książeczkę (z wycięciem w kształcie trumny na środku), a jej pudełko ma dość nowoczesny kształt. Bardzo ciekawie prezentuje się też digipack, który różni się od standardowego wydania jedynie opakowaniem. Najbardziej wypasiona jest jednak edycja "coffin" - wszystkie skarby zamknięte w sporych rozmiarów tekturowej trumnie. A co znajdziemy w środku? To już zależy od wersji, ale poza płytą są to rzeczy pokroju koszulek, kostek do gitary z logo Metalliki itp. Jest to jednak, zważywszy na cenę, edycja dla największych kolekcjonerów. Żadna z wersji nie zawiera jednak filmu "Making of". A to dlatego, że przez ponad pół roku przed premierą, zespół wypuszczał codziennie filmiki ze studia, ukazujące prace nad albumem. Cały ten system nazwano "Mission: Metallica" i muszę przyznać, że jako reklama posłużyło to świetnie, a ukazywało produkcję od kuchni iście po mistrzowsku!
W ogólnym rozrachunku, Death Magnetic broni się całkiem nieźle. Przede wszystkim nie najgorzej prezentuje się wobec wielkiego dorobku zespołu, a moim zdaniem trzyma najwyższy poziom od czasów Black Album. Metalliki, która jest grupą ludzi w dość już podeszłym wieku, raczej nie stać na wiele więcej, więc trzeba docenić, że płyta ma swój klimat. Zawiera też wiele nowych elementów oraz stylów, których nie obserwowaliśmy we wcześniejszych dokonaniach zespołu. Żadne tam olbrzymie zwycięstwo, ale jak najbardziej udany powrót z kilkunastoletniej podróży.
Lista utworów:
1. That Was Just Your Life
2. The End of the Line
3. Broken, Beat & Scarred
4. The Day That Never Comes
5. All Nightmare Long
6. Cyanide
7. The Unforgiven III
8. The Judas Kiss
9. Suicide & Redemption
10. My Apocalypse