REKLAMA

Miasto szaleńców i świętych

Zdarzało się Wam, będąc w nieznanym mieście, a podążając ku jakiemuś miejscu, którego lokalizacji nie znacie, używać mapy? Pewnie nieraz. Wyobraźcie sobie teraz sytuację, w której mapa ma ponad pół tysiąca stron i napisana jest ogólnie pojętą prozą. Reakcja - zdziwienie, może irytacja, że gdzieś znikneły linie ulic? Po drugiej zaś stronie znajdujecie fragmenty wycięte z kronik miasta…

Rozrywka Blog
REKLAMA

Trafiliście do Ambergris. Otwieracie jego oficjalną mapę i… zagłębiacie się w monografii na temat kałamarnic. Zaraz, zaraz - więc nie mówimy o zbiorze opowiadań? Zacznijmy od tego, że "Miasto szaleńców i świętych" w swojej złożonej formie zbiorem opowiadań jest także, lecz przede wszystkim jest przewodnikiem po mieście "funkcjonalnej anarchii", Ambergris. Jeff VanderMeer zabiera nas w podróż po krainie surrealizmu w formie czystej, a jako przewodnik bawi czytelników najwymyślniejszymi rodzajami i odmianami słowa pisanego, nie tylko zresztą. Poczynając od opisu barwnej miłości do panny z okienka, aż do glosariusza będącego osobnym rozdziałem tej niezwykłej wyprawy.

REKLAMA

Dzięki temu otrzymujemy spójny obraz Ambergris, chociaż oczywiście zakręcony jak samo miasto. Jednak jest to ostatnia spójna rzecz w tekście. Jeśli uważacie, że wspomniana monografia jest najzupełniej typowa i względnie normalna - nic z tego. Znajdziecie tu także listy szaleńca, bibliografię do wykładu i wiele innych, stylistycznie odmiennych tekstów oraz wiele obrazków i rysunków, które dopełniają niezwykłego obrazu miasta, które wykreował VanderMeer. Styl autora jest ciężki, rozległy objętościowo, o barokowym zabarwieniu, lecz całkiem sensowny. Problem w tym, że nie wszędzie to pasuje - popadanie w zanudzanie jest irytujące i jakby niezależne od rodzaju toczącej się akcji, po prostu raz na jakiś czas zdarza się, a potem znika w niewyjaśnionych okolicznościach… Z drugiej zaś strony chociażby pierwsze opowiadanie jest doskonałym przykładem odpowiedniego wykorzystania takiego stylu.

REKLAMA

Bardzo ciekawym pomysłem było oprawienie poszczególnych tekstów w różne szaty graficzne. Sprawia to wrażenie, zgodnie z założeniem, że książka jest tylko zbiorem różnych nie mających ze sobą nic wspólnego fragmentów. Wszystko zrobione jest tak, jakby faktycznie pochodziło z Ambergris, a efekt ten potęguje celowe pomieszanie numeracji stron. Dobrym porównaniem byłoby przytoczenie tutaj muzycznych albumów koncepcyjnych - właśnie takie jest "Miasto szaleńców i świętych".

Prawda jest taka, że nie jest to książka dla każdego czytelnika, a zwłaszcza dla takiego, którego z fantastyką łączy tylko znajomość Władcy Pierścieni. Łatwo jest po parudziesięciu stronach rzucić ją w kąt i zapomnieć bądź zabrać się za coś względnie normalnego. Niemniej jednak, jeśli lubicie eksperymenty literackie (bo tak traktowałbym "Miasto…"), zdecydowanie polecam. Do odbioru tego dzieła potrzebny jest specyficzny gust i otwartość na nowe formy tekstu, także wyobraźnia i anielska cierpliwość, by przebrnąć przez momenty dość ciężkie do przetrawienia. Reszta może albo zachwycić, albo odrzucić - bo wobec tak niecodziennej pozycji trudno jest przejść obojętnie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA