Michael Bay gorszego filmu już na pewno nie zrobi - Transformers: Wiek zagłady, recenzja sPlay
Do tej pory wydawało mi się to niemożliwe, zakładałbym się o każde pieniądze i własną duszę, że Michael Bay nie stworzy gorszego filmu niż Transformers. Gdybym powyższe czynności zrobił, teraz mieszkałbym pod mostem z duszą sprzedaną Szatanowi. "Transformers: Wiek zagłady" to najgorszy film Baya, jaki kiedykolwiek widziałem i najprawdopodobniej najgorszy blockbuster (przynajmniej) tego lata.
Czy rzeczywiście jest aż tak źle? Może po prostu jestem uprzedzony wobec Baya? Fakt faktem, że stare (ale i nowe) kreskówki podobają mi się bardziej (o czym pisałem wcześniej), a pełnometrażowa animacja z 1986 roku nie ma sobie równych, ale jeżeli ja – wielki sceptyk wobec filmów Transformers – dostrzegam wyższość części pierwszej od "Transformers: Wiek zagłady" (może zacznę ją lubić), to chyba jest coś nie tak, poważnie nie tak.
Fala krytyki wolała się na Baya z różnych stron, więc z pewnością nie jestem odosobniony w moich poglądach. Reżyser przyciśnięty do muru nawet próbuje się bronić i odpowiada „let them hate”, takimi słowami zachęcony, postaram się trochę „pohejcić”. O ile krytykę na podstawie własnych obserwacji, odpowiednią uargumentowaną można tak w ogóle nazywać.
Film o niczym
Przede wszystkim zacznijmy od stwierdzenia… co to do cholery w ogóle było? Nie, to nie jest pytanie retoryczne. Ja się poważnie pytam, co to był za film, ponieważ reżyser nie spróbował niestety mi tego wyjaśnić. Pierwsze sceny były tak samo zagadkowe na początku filmu jak i pod koniec. Fabuła skręcała w jedną uliczkę, następnie się wycofywała i nie wiedziała, gdzie biec dalej.
Ja po seansie pozostawałem dalej oszołomiony rozwojem wydarzeń i absurdalnością niektórych wątków. Wielka sprawa nowych Transformerów polega na tym, że są ścigani przez ludzi, a właściwie to specjalną jednostkę CIA, o której rząd coś tam wie, ale nie do końca, a która jest na usługach KSI (korporacji zajmującej się tworzeniem ziemskich replik Transformerów), ale też nie do końca… Ludzie (ze specjalnej jednostki Cemetery Wind)zbratali się z łowcą głów Lockdownem (złym Transformerem, ale nie Deceptikonem), którego zleceniem (od nieznanego widzowi szefostwa) jest ściągnięcie Optimusa Prime’a. W zamian za wydanie położenia Prime’a przez Cemetery Wing, Lockdown pomaga usunąć pozostałe przy życiu Transformery, zarówno te dobre jak i złe.
Na nieszczęście, w to wszystko wplątują się ludzie (ohydny ludzki wątek), a dokładnie to niespełniony i wiecznie biedujący wynalazca Cade Yeager (Mark Wahlberg), jego córka Tessa (Nicola Peltz), pomocnik Cade’a Lucas Flannery (T. J. Miller grający dokładnie tę samą postać co w Silicon Valley) oraz chłopak Tessy i kierowca wyścigowy Shane Dyson (Jack Reynor).
O ile wiecznie umęczona postać Cade’a - dzięki wysiłkowi ze strony Wahlberga - wyglądała w miarę przekonująco, o tyle reszta bohaterów już nie. A powinno się dostać w zasadzie każdemu oprócz wspomnianego Cade’a Yeagera i Optimusa Prime’a (głos Petere Cullena). Bohaterowie filmu są strasznie przerysowani, głupi (to eufemistyczne określenie) i najwyraźniej sami nie wiedzą czego chcą. Wątek Romeo i Julii w wykonaniu Tessy i Shane’a jest odpychający, wrogowie z CIA zachowują się jakby nie wiedzieli właściwie jak to jest być tym złym, Joshua Joyce (Stanley Tucci) - dyrektor KSI - jest wiecznie wrzeszczącą i zachowującą się jak dziecko nieudaną parodią Steve’a Jobsa, a Autoboty są cieniami samych siebie z poprzednich części – o kreskówkach już nawet nie wspomnę. Chciałbym tutaj napisać coś o Galvatronie, ale nie mogę, ponieważ jego wątek przypominał rozterki bohaterów z „Trudnych Spraw”, więc nie będę go ośmieszać.
Od początku seansu obserwujemy akcję, której popychana jest do przodu na siłę, bardzo topornie i momentami strasznie głupawo. Bohaterowie znajdują się w jednym miejscu, tam robią rozpierduchę i są szybko przenoszeni do innego miejsca, w którym muszą zrobić jeszcze większa rozpierduchę. Logicznego ciągu w tym wszystkim nie widać, za to chaos panuje wszędzie. A do tego bije po oczach product placement ,który jest wpychany na siłę, aż staje się niedorzeczny – jak na przykład rajdowy Chevrolet Sonic z czterema miejscami (sic!) czy picie przez Cade’a piwa Bud Light.
Cały Michael Bay
Jeżeli znacie filmy Michaela Baya, to doskonale potraficie przewidzieć, jak "Transformers: Wiek zagłady" może wyglądać. To wykapane dziecko Baya i choćby nie wiem co, nigdy się go nie wyprze. Zwolnienia, sceny walk pędzące z prędkością światła, których nasze oczy nie potrafią wyłapać, mnóstwo basu (zasługa Steve’a Jablonksy’ego), niewyobrażalna liczba eksplozji (niedługo kamienie i drzewa będą eksplodować) i jeszcze raz zwolnienia z basem wylewającym się z głośników – i tak do znudzenia.
Szkoda tylko, że za tym efekciarskim podejściem nie stała porządnie napisana fabuła i dialogi, gdyż te były na poziomie najtańszych sitcomów. Praktycznie wszystkie wątki są w filmie pourywane i widać jak na dłoni, że twórcy chcieli jak najwięcej rzeczy zostawić na kolejną odsłonę cyklu.
Dobre strony
Dobrych stron "Transformers: Wiek zagłady" nie ma wiele, ale można je znaleźć. Przede wszystkim wygląd Transformersów (Autobotów, Dinobotów, Deceptikonów i Lockdowna). W filmie pojawił się również Galvatron (chociaż nie trwało to długo) i na całe szczęście nie wyglądał jak działko laserowe. Beznadziejna część czwarta daje też początek czemuś świeżemu i mam nadzieję lepszemu w kolejnej części. Nie sądzę, żeby dało się zrobić jeszcze gorszy film, więc od teraz mogę patrzeć na przyszłość Transformers z założonymi różowymi okularami.