REKLAMA

„Miłość i Miłosierdzie” to reklama, film telewizyjny i lekcja religii prowadzona przez fatalną katechetkę w jednym

Filmy religijne mają w środowisku bardzo złą opinię. Przeważnie są robione w najtańszy możliwy sposób, a ich przekaz jest w stanie trafić tylko do tych już przekonanych. Niestety, nawet pośród nich „Miłość i Miłosierdzie” wyróżnia się na minus. Wcale nie dlatego, że buduje hagiografię św. Faustyny. Bo przecież bohaterki prawie nie ma filmie.

miłość i miłosierdzie recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Wiara to zawsze temat, na który niezwykle trudno dyskutować. Dlatego filmy poświęcone tej kwestii potrafią budzić absolutnie sprzeczne reakcje nawet u osób o zbieżnych gustach. Prawda jest jednak taka, że większość filmów religijnych w ogóle nie jest zainteresowana kwestią wiary. To raczej tanio zrobione opowiastki, w których dawno przekonani wychwalają się przed innymi dawno przekonanymi, że mieli rację.

A przecież pośród ważnych postaci choćby dla Kościoła katolickiego nie brakuje osób, których życie mogłoby stać się kanwą fascynujących filmów biograficznych. Święta Faustyna Kowalska zdecydowanie do tego grona należy. Z tego powodu można było mieć nadzieję, że „Miłość i Miłosierdzie” będzie przynajmniej w stanie zaciekawić widzów bohaterką, której determinacja i dobroć zmieniają świat wokół niej.

Nic takiego nie ma miejsca. „Miłość i Miłosierdzie” nie jest nawet udaną hagiografią.

Produkcja zaczyna się od kilkuminutowego przypomnienia Genesis, w którym pomiędzy innymi obrazami pojawia się na chwilę zarys czerwonego diabła z bródką i spiczastymi rogami. Od tego momentu aż do końca seansu widz prawdopodobnie będzie miał nieodparte poczucie, że ogląda coś nie do końca poważnego. Nie dajcie się jednak zwieść. To nie wymogi parodii a kicz, niski budżet i miałkość wyobraźni reżysera.

Po chwili na ekranie pojawia się bowiem młoda Faustyna Kowalska, która ogłasza rodzicom, że chce pójść do zakonu. Niezrozumiana przez najbliższych dziewczyna ucieka z domu i chowa się w lesie. Nie przyzwyczajajcie się jednak do jej widoku, bo po zaledwie chwili grana przez Kamilę Kamińską bohaterka opuszcza nasze pole widzenia zastąpiona przez współczesnych księży i zakonnice.

„Miłość i Miłosierdzie” to fabularyzowany dokument, a nie pełnoprawny film fabularny. I wbrew temu, co sugerują materiały promocyjne, sceny z aktorami zajmują grubo poniżej połowy czasu całego filmu. Reszta to archiwalne zdjęcia, kilka ruchomych grafik i długie minuty dziesiątek gadających głów.

Różni księża i zakonnice opowiadają o życiu św. Faustyny, jej widzeniach i rozwoju kultu Miłosierdzia Bożego.

Trudno wątpić w dobre intencje osób, które wystąpiły w dokumencie, ale z punktu widzenia dramaturgicznego to najgorszy z możliwych wyborów. Widz wielokrotnie będzie świadkiem sytuacji, w której któraś z wypowiadających się osób przedstawia daną sytuację z życia bohaterki, by sekundy później oglądać dokładnie tę samą scenę w formię sfabularyzowanej. A trudno też nazwać te momenty udanymi pod względem aktorskim czy zdjęciowym.

 class="wp-image-269505"

Niektóre ujęcia wykonane przez Michała Pastewkę wyglądają jak zrobione przez nieznającego podstaw zawodu amatora. A reżyser Michał Kondrat przeskakuje od sceny do sceny w takim tempie, że aktorzy ledwie mają czas wypowiedzieć wszystkie swoje kwestie. Dlatego do pewnego stopnia trudno winić Kamińską, Macieja Małysa, Janusza Chabiora, Remiugiusza Jankowskiego i pozostałych aktorów, że dają tak mierny popis swoich umiejętności.

Część dokumentalna „Miłości i Miłosierdzia” jest niemal tak słaba, jak część fabularna.

Reżyser powtarza w kółko te same (dwa) chwyty dokumentalisty, czyli postawienie kamery przed bohaterem i przebitki na budynek, w którym się znajduje. A przy tym zdaje się nie kłopotać jakimkolwiek montażem wypowiedzi, tak jakby ta część pracy przy filmie dokumentalnym nie miała żadnego znaczenia. Jeżeli fabularyzowane scenki wyglądają jak wyjęte żywcem z taniego filmu telewizyjnego, tak ujęcia dokumentalne bardziej przypominają promocyjny film zrobiony na zamówienie przez firmę niż dzieło cokolwiek zbliżone do artyzmu czy natchnienia.

REKLAMA

W całym tym zamieszaniu kompletnie gubi się postać głównej bohaterki, która zresztą (zgodnie z prawdą historyczną) żegna się z życiem w dosyć młodym wieku. Po obejrzeniu „Miłości i Miłosierdzia” raczej nikt nie zrozumie, co specjalnego było w tej zakonnicy. Faustyna niczym się nie wyróżnia, nie robi niczego specjalnego, w żaden sposób nie zadziwia ani nie intryguje. Jej portret w filmie jest absolutnie płaski i wyblakły. Bohaterka robi się zresztą tym nudniejsza, im więcej zachwytów pod jej adresem słyszymy z ust zakonnic i księży.

Obrazu Michała Kondrata nie sposób nazwać filmem biograficznym czy nawet hagiografią. Nie ma sensu go też porównywać do najlepszych współczesnych filmów dokumentalnych. Ba, „Miłość i Miłosierdzie” wypada blado nawet w zestawieniu z pseudo-historycznymi dziełami telewizyjnymi, które pokazywane są często na kanałach popularnonaukowych. Gdybyśmy mówili o lekcji religii, to dwie trzecie klasy dawno zasnęłoby na ławkach. A pozostali uciekliby z krzykiem na wagary na sam widok zmierzającej w ich stronę katechetki.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA