REKLAMA

„Miłość w czasach popkultury” grupy Myslovitz ma już 20 lat. Dlaczego warto dziś wracać do tego albumu?

Jesień 1999 roku. Na rynku muzycznym pojawiają się płyty „Pieprz” zespołu O.N.A., „Śmigło” Perfectu czy kompilacja „Dziś są moje urodziny” Edyty Bartosiewicz. A gdzieś pomiędzy nimi „Miłość w czasach popkultury”, 4. album długogrający grupy Myslovitz.

miłość w czasach popkultury myslovitz 20 lat
REKLAMA
REKLAMA

Dziś mija 20 lat od premiery płyty, która choć na pewno nie najlepsza w dyskografii zespołu, przyniosła pierwszy poważny sukces komercyjny (najpierw platynowa płyta, w tym momencie album ma już status podwójnej platyny).

W 1999 roku Artur Rojek, Wojciech Powaga, Jacek i Wojciech Kuderscy byli jeszcze przed próbą ekspansji na Zachód, która zakończyła się klapą. Jak jednak wiadomo, muzycy od zawsze mocno zapatrzeni byli na muzykę zza zachodniej granicy – brit pop, shoegaze czy post punk. Echa tych inspiracji słychać zresztą bardzo dobrze na „Miłości w czasach popkultury”. Z perspektywy czasu to raczej duży minus, zaś dla nieco bardziej osłuchanego odbiorcy muzyka Myslovitz z tamtego okresu brzmi wtórnie. W tamtym jednak momencie mało kto na rodzimym rynku wydawniczym potrafił tak pięknie inkorporować tradycje brytyjskiej muzyki gitarowej do kompozycji opowiadających o bliskiej nam przecież rzeczywistości.

Dlaczego warto wrócić do „Miłości w czasach popkultury”?

Abstrahując już od wtórności, którą widać dopiero z daleka – w warunkach Polski A.D. 1999 kawałki zawarte na „Miłości…” brzmiały naprawdę świeżo. Album promowany był mocnymi, nośnymi, melodyjnymi singlami, które po prostu musiały wpaść w ucho słuchaczom znudzonym już zasłużonymi gwiazdami polskiego rocka czy popowymi balladami Edyty Bartosiewicz. Na czele tych singli oczywiście „Chłopcy”, za który zresztą w kolejnym roku grupa otrzymała Fryderyka. Piosenka promowała także film „To my” – młodzieżową obyczajówkę o maturzystach.

Tym samym zespół po raz kolejny nawiązał do świata kina i popkultury (wcześniej m.in. „Blue Velvet” czy „Z twarzą Marilyn Monroe”) oraz zaznaczył swoje miejsce na rodzimej scenie muzycznej - jesteśmy głosem młodego pokolenia, ludzi urodzonych na długo przed okresem zmian ustrojowych, dojrzewających jednak na styku dwóch epok. Pokolenia, które zaczyna chłonąć amerykańską popkulturę. Mówimy o problemach tych młodych ludzi, o ograniczeniach i pokusach, o miłościach i zawodach. O introwertykach nie odnajdujących się w tym coraz bardziej pędzącym świecie – o tym z kolei mowa w „Długości dźwięku samotności”, kolejnym mocarnym singlu z tej płyty.

Kolejny hit z „Miłości w czasach popkultury” to piosenka „Dla ciebie”, wyposażona w klip nawiązujący do horrorów o hrabim Drakuli, z rolą Agnieszki Dygant. To zabawne, że ten filmowy koszmarek kiedyś naprawdę był wielkim hitem – zdobył nawet Fryderyka za najlepszy teledysk. Klipy Myslovitz nie starzeją się najlepiej. Dużo lepiej jest z piosenkami. Wiele z nich, mimo wspomnianej wtórności i topornej produkcji, nadal brzmi dobrze. Jak choćby „Peggy Sue nie wyszła za mąż” z gitarową ścianą dźwięku w refrenie czy kipiąca młodzieńczym gniewem „Nienawiść”.

REKLAMA

Myslovitz z ery „Miłości w czasach popkultury” byli gdzieś na styku ekipy grzecznych bawiących się rock and rollem chłopców, a lekko niepokornych młodych mężczyzn, buntujących się w sposób kontrolowany.

Dzięki różnym uprzywilejowującym czynnikom, dającym dostęp do szerszego wachlarza zagranicznych nagrań i oczywiście chęci odkrywania nowych dźwięków, muzycy Myslovitz przez jakiś czas mogli być o krok przed innymi rodzimymi składami. Zdaje się, że tej miłości do odkrywania nowej muzyki najwięcej pozostało w Arturze Rojku, który teraz przenosi ją do programów katowickiego OFF Festivalu. Historia Myslovitz to jedna z najciekawszych historii wśród polskich zespołów rockowych, od samego szczytu, przez zakończoną porażką próbę ekspansji na zagraniczny rynek, aż po odejście charyzmatycznego lidera i próby ciągnięcia tej karawany bez ciekawszego pomysłu na przyszłość zespołu. Co by jednak nie wydarzyło się przez te lata z Myslovitz, do „Miłości w czasach popkultury” zawsze warto wracać. Bo dobre płyty są dobre.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA