REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Książki

Ten kto ma nasze dane, ma nasze rozumy i serca - tego nauczyła nas sprawa Cambridge Analytica

Pamiętam, że gdy docierały do mnie pierwsze informacje o tajemniczej firmie, która miała odpowiadać za Brexit i wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA, moim pierwszym skojarzeniem była nobliwa siedziba uniwersytetu, jednego zresztą z najbardziej prestiżowych i najstarszych w Europie. Całkiem niedawno dowiedziałem się, że nawet nazwa była manipulacją.

01.10.2020
19:25
mindfuck
REKLAMA
REKLAMA

Choć Cambridge Analytica doprowadzi do erozji zaufania do mediów społecznościowych i spadku wiary w uczciwość procesu wyborczego, to firma ta była czubkiem góry lodowej i to czubkiem, który udało się dostrzec opinii publicznej. CA to bowiem firma założona przez SCL Group. Została powołana w na tyle mętny sposób, że niełatwo było dociec, kto jest jej prawowitym właścicielem. Christopher Wylie, jeden z najważniejszych ojców firmy, która zapisze się w historii wielkich manipulacji, pisze w swojej książce zatytułowanej „Mindfuck. Cambridge Analytica, czyli jak popsuć demokrację”:

Struktura właścicielska i organizacyjna nowego podmiotu była wyjątkowo zagmatwana i niejasna nawet dla osób bezpośrednio zaangażowanych w realizację poszczególnych projektów, które często nie miały pewności dla kogo tak naprawdę pracują.

Wszystko po to, aby móc pracować w bez trudu na terenie Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.

Demokracje w swoich przepisach wyborczych mają bowiem zwykle wynotowane, że kampaniami nie mogą zajmować się podmioty zagraniczne – jest to naturalne zabezpieczenie przez wpływami obcych państw.

SCL Group była firmą badawczą, która, jak opisuje sam Wylie, zajmowała się m. in. walką z ekstremistami i „obroną demokracji”. Zleceniodawcami było wojsko, różne agencje wywiadowcze  i faktycznie - część zleceń była związana z akcjami dezinformacyjnymi, powiedzmy, w dobrej wierze. Christopher Wylie opowiada jednak o projektach tak nieetycznych, że trudno przejść do porządku dziennego nad tym, że minęły niemal bez echa.

mindfuck czyli jak zepsuc demokracje

Autor książki „Mindfuck. Cambridge Analytica, czyli jak popsuć demokrację” opowiada o pracy na zlecenie Trynidadzkiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Politycy chcieli sprawdzić, czy analizując dane, da się wyodrębnić obywateli, co do których zachodzi największa obawa, że w przyszłości popełnią przestępstwo. Projekt, w nawiązaniu do powieści Philipa K. Dicka, został nazwany „Raport Mniejszości” (fabuła książki i filmu kręci się w pobliżu służb, które aresztowały ludzi mających w najbliższym czasie popełnić zbrodnię).

Brzmi to przynajmniej jak science-fiction; zapytacie, czy to w ogóle możliwe. W całej sprawie jest jednak jeszcze jedno pytanie – jak wiele danych musiałby posiadać rząd czy ministerstwo, które chciałyby aż tak kontrolować obywateli. Brytyjska firma otrzymała więc od polityków i urzędników dane z powszechnego spisu ludności, a dzięki współpracy z najróżniejszymi podwykonawcami, udało jej się śledzić w czasie rzeczywistym aktywność ludzi w internecie.

„Władze Trynidadu i Tobago zamierzały za jednym zamachem pogwałcić prywatność niemal wszystkich swoich obywateli” - pisze w książce Wylie.

Autor „Mindfuck. Cambridge Analytica, czyli jak popsuć demokrację” nie ukrywa, że firma SCL Group zajmowała się po prostu szpiegowaniem ludzi. I tym gruncie, pełnym nieetycznych i tak naprawdę neokolonialnych działań, wyrosła Cambridge Analytica.

Brytyjsko-amerykańska firma od samego początku miała określony kręgosłup ideologiczny. Sfinansowana przez prawicowego miliardera Roberta Mercera miała być bronią w wojnie kulturowej. Wylie był jednym z mózgów operacji – zanim się załamał i z zebranymi dowodami poszedł do prasy, a potem napisał wspomnianą książkę. W czasie pracy w CA udało mu się namówić do współpracy badaczy z Uniwersytetu w Cambridge, którzy umieli pozyskiwać dane z Facebooka i do tego udowodnili, że na podstawie „lajków” rozdawanych przez użytkowników serwisu, można zdekodować cechy osobowości każdego użytkownika serwisu.

Mając do dyspozycji 150 „lajków“ algorytm był w stanie określić podstawowe czynniki osobowości danej osoby trafniej niż członkowie rodzin. Przy 300 „lajkach” osiągał lepszy wynik od jej życiowego partnera lub partnerki – pisze w książce Wylie.

Pozyskane przez firmę dane w połączeniu z ankietami, które użytkownicy dobrowolnie wypełniali, były tak dokładne, że zawierały numer telefonu, status związku, liczbę potomstwa, szkoły, do których to potomstwo uczęszcza. A to jeszcze nie wszystko:

Dysponowaliśmy danymi z wniosków kredytowych, wiedzieliśmy, ile zarabia i czy posiada broń. Dzięki informacjom z programów lojalnościowych linii lotniczych mogliśmy sprawdzić, jak często lata samolotem. (…) Mieliśmy ogólne pojęcie o jej stanie zdrowia. Posiadaliśmy satelitarne zdjęcie jej domu, które zdobyliśmy bez trudu dzięki usłudze Google Earth - mówi Wylie.

Mając tak wiele danych, Cambridge Analytica była w stanie czytać nastroje społeczne, podrzucać w odpowiednie miejsca narracje, które później same niosły się niczym wirus.

W 2018 roku Facebook podał, że szemrana firma może dysponować danymi 87 milionów użytkowników serwisu. Dla prawicowego milionera i pracujących dla niego ludzi taka baza danych była kluczowa, aby realizować swoje polityczne cele. Szacuje się, że sztab Donalda Trumpa na usługi Cambridge Analytiki wydał ponad 6 mln dol. Sam Robert Mercer, którego pieniądze stoją za powstaniem firmy, był zwolennikiem Brexitu i jak podały media - politycy prowadzący kampanię referendalną również korzystali z jej usług.

Kluczem do zrozumienia potęgi danych jest mikrotargetowanie. Kiedy politycy chcą przekonać do siebie wyborców muszą skierować do nich przekaż. Spot wyborczy jest w porządku, ale inaczej powinno się mówić do mieszańców wsi, a inaczej do mieszkańców miast. Innych argumentów używa się, aby przeciągnąć na swoją stronę studenta, innych – by przekonać emeryta. A co jeśli obok wiedzy, iż ktoś jest studentem, znamy jego historię, wiemy, na kogo dotychczas głosował, czym się martwi i przejmuje? Wtedy komunikat może być bardzo, bardzo precyzyjny. Zaczyna przypominać on relację z drugim człowiekiem, a nie przekaz typowo reklamowy.

Christopher Wylie, opisując działania jednej z najważniejszych osób w CA, Alexandra Nixa, opowiada historię, jak chciano przekonać Steve’a Bannona do współpracy. Tego ostatniego nazywa intelektualistą, któremu od początku tłumaczono, że Cambridge Analytica ma siedzibę właśnie w Cambridge, a nie tylko w Londynie. Za każdym razem, gdy Bannon odwiedzał ich w Wielkiej Brytanii, do prowizorycznego biura w uniwersyteckim mieście przenoszono część komputerów i ekipy. Wynajmowano nawet dziewczyny, które miały udawać sekretarki. Cała maskarada zorganizowana była tylko po to, aby trafić do jednego człowieka o określonych słabościach i preferencjach. „Strategia była tak skuteczna, że nawet ktoś taki jak Alexander Nix mógł oszukać kogoś takiego jak Steve Bannon” - pisze Wylie, w ten sposób tłumacząc sposoby działania Cambridge Analytiki.

Wielką zagwozdką pozostaje fakt, jak skutecznie musiał działać wspomniany Nix, by Chris Wylie – z przekonania liberał, demokrata i działacz na rzecz równości, niegdyś zaangażowany w kampanię Baracka Obamy – zaczął pracować dla alt-prawicowych sił w Stanach i Wielkiej Brytanii. Na szczęście w porę zrozumiał swój błąd i opuścił Cambridge Analyticę (mimo zabiegów Nixa, któremu Chris był bardzo potrzebny). Jak pisze w książce:

„Jako jeden z twórców Cambridge Analytiki ponoszę współodpowiedzialność za to, co się wydarzyło, i wiem, że spoczywa na mnie obowiązek naprawienia popełnionych błędów. Podobnie jak wiele osób z branży nowoczesnych technologii, działałem szybko, tworzyłem potężne narzędzia, a kiedy zdałem sobie sprawę, co zepsułem, było już za późno.”

Fragment wspomnianej w tekście książki możecie przeczytać poniżej.

REKLAMA

Tekst powstał we współpracy z wydawnictwem Insignis.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA