Kicz - utwór o miernej wartości, schlebiający popularnym gustom. Trudno o lepsze opisanie filmu „Mów mi Vincent”. Moje wrażenia z seansu mogłyby zakończyć się dokładnie w tym miejscu i nikt z was nie straciłby już sekundy cennego czasu. Jeżeli jednak zastanawiacie się, czy warto kupić bilet na przygodę z Billem Murray’em – rozwijam poniżej.
„Mów mi Vincent” opiera się na bardzo popularnym i bardzo wytartym schemacie. Niezwykle częsty w popkulturze wątek zgryźliwego, negującego świat dookoła starca serwowano nam już na tysiąc różnych sposobów. Wariacje elementów „Wigilijnej Opowieści” Dickensa znalazły się chociażby w „Grinch: świąt nie będzie”. Znacznie poważniejsze tony obrało świetne „Gran Torino”, natomiast ostatnimi czasy mogliśmy obejrzeć świetną animację „Odlot” od Pixara. Każda z tych produkcji opowiada o przemianie i metamorfozie. O drugim życiu, jakie rozpoczyna złorzeczący na cały świat jegomość, najczęściej pod wpływem jakiejś niewinnej, czystej, dobrej istoty.
Porównanie z „Odlotem” od Pixara nie jest przypadkowe. „Mów mi Vincent” jest niesamowicie podobne do komputerowo stworzonej, wzruszającej opowieści.
Tutaj i tutaj mamy starszego mężczyznę, który stracił coś bardzo cennego ze swojego życia. Tutaj i tutaj mamy postać małego chłopca, który z hałasem i niewinnością wdziera się w świat pełen zgorzknienia, rozczarowania i pogardy. O ile „Odlot” zamienia się jednak we wzruszającą przygodę, tak „Mów mi Vincent” mocno trzyma się ziemi, zakrapiane czarnym humorem, alkoholem oraz ironią. Tytułowy Vincent nie jest bowiem zamkniętym na świat cierpiętnikiem, ale chamem i gburem jakich mało. Wiecznie spłukany, nieustannie pijący alkohol i zapraszający do siebie striptizerkę nie jest idealnym partnerem dla małego dzieciaka. To oczywiście daje reżyserowi pole do serii gagów, które stanowią główny motor napędowy produkcji.
Nie trzeba być fanem kina aby już teraz zgadywać, że „Mów mi Vincent” jest filmem jakich wiele. To spokojnie prowadzona, do bólu przewidywalna opowieść z zaskakująco dobrymi gagami gęsto obecnymi w pierwszej połowie filmu. Druga zamienia się w typowy dramat. Chusteczki nie będą jednak potrzebne. Chociaż „Mów mi Vincent” próbuje łapać za serce, robi to w sposób tak mechaniczny i przewidywalny, że tylko największe fanki dramatów i komedii romantycznych dadzą się złapać w te dziurawe sidła. Na całe szczęście banalny scenariusz i dobre dialogi łączą się z zaskakująco udaną grą aktorską.
Hollywood wyciągnęło z szuflady Billa Murray’a i zrobiło z nim to, co z innymi „weteranami” amerykańskiej branży filmowej – wsadziło w komedię.
Morgan Freeman, Michael Douglas czy nawet Robert De Niro – wszyscy wielcy wcześniej czy później wylądują w średniej jakości komediach, nie mogąc wytrzymać bez obiektywów. Podobny los spotyka Billa Murray’a, czyli tytułowego Vincenta. Aktor korzysta ze swojego wieloletniego doświadczenia i tworzy świetną postać, którą chce się oglądać. Murray niczym piłeczkami żongluje cynizmem oraz poczuciem humoru, zgorzknieniem, a także współczuciem i ciepłem. Każda z emocji wydaje się być wiarygodna, tak samo jak wiarygodny jest sam Vincent. Oczywiście nie jest to rola na miarę Clinta Eastwooda z „Gran Torino”, ale tylko szaleniec oczekiwałby tej samej skali.
„Mów mi Wincent” to jeden z tych filmów, które ogląda się z umiarkowaną przyjemnością, po czym zapomina. To produkcja, jakich wiele było i jakich mnóstwo się jeszcze pojawi. To znośna komedia i średni dramat, z wątkami które naprawdę łatwo przewidzieć. To w końcu seria udanych gagów i dobra gra aktorska, ale nic co zapamiętacie na kilka kolejnych lat. Od czasu do czasu lubię obejrzeć taki spokojny i pogodny film. Ten jak ulał pasuje do mroźnej pogody za oknem i kubka czegoś gorącego. Stoję na stanowisko, że podobne produkcje bardziej nadają się do kina domowego niżeli sali kinowej. Wizyta w kinie? Niekoniecznie. Wizyta w wypożyczalni filmów? Można, chociaż nie trzeba.