Trylogia filmów o Batmanie w reżyserii Christophera Nolana pojawiła się dzisiaj na platformie HBO GO. Produkcje te dały przykład jak powinno się robić rebooty serii adaptacji komiksów superbohaterskich.
Batman zadebiutował na kartach komiksu w 1939 roku dzięki Billowi Fingerowi i Bobowi Kane'owi. To oni na łamach „Detective Comics” powołali do życia legendę, która do dzisiaj pobudza wyobraźnię kolejnych filmowców. Na przestrzeni dekad twórcy działający w obrębie X muzy przenosili na wielki i mały ekran mitologię Mrocznego Rycerza. I jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, z jakością bywało bardzo różnie.
Krótka historia aktorskich filmów i seriali o Batmanie
Pierwsze aktorskie ekranizacje przygód Batmana pojawiły się bardzo szybko. Już cztery lata po komiksowym debiucie Człowiek Nietoperz trafił na wielki ekran (wyprzedził pod tym względem Supermana, który pierwszej aktorskiej adaptacji doczekał się w 1948 roku). W 1943 roku Lewis Wilson jako pierwszy aktor w stroju Mrocznego Rycerza ganiał przestępców i rozwiązywał kolejne zagadki kryminalne na wielkim ekranie w formie kinowego serialu. Odcinki zgodnie z obowiązującymi zasadami kończyły się cliffhangerami, które miały gwarantować, że widzowie powrócą tydzień później, aby obejrzeć następny epizod. Wtedy jeszcze nie było co marzyć o widowiskowych efektach specjalnych, niemniej publiczność w zdumienie wprawiał wygląd sławetnej jaskini Batmana, samochód zmieniający swój kolor w czasie jazdy, czy kolejne, slapstickowe bójki i gagi.
Serial cieszył się ogromną popularnością i doczekał 15 odcinków, a w 1949 roku nowej odsłony pod postacią „Batman and Robin”. W 1965 roku natomiast oryginalna seria powróciła na wielki ekran i ponownie przypadła do gustu publiczności, dzięki czemu powstał telewizyjny serial „Batman” z Adamem Westem w roli tytułowej. Jego twórcy prezentowali przygody Mrocznego Rycerza z przymrużeniem oka, skupiając się na humorze i slapsticku jeszcze bardziej niż we wcześniejszych odsłonach jego przygód. Podczas scen walk widzów raz po raz atakowały onomatopeiczne napisy znane z kart komiksów, czyniąc produkcje tym bardziej autoironiczną. Podwaliny pod współcześnie znaną mitologię Człowieka Nietoperza w kinie podłożył dopiero Tim Burton pod koniec lat 80.
W 1989 roku na ekrany kin trafił „Batman”, który okazał się rewolucyjny. Po raz pierwszy Mroczny Rycerz nie został potraktowany z przymrużeniem oka. Była to produkcja skierowana do dojrzałego, myślącego widza. Tim Burton kontynuował swoją zabarwioną gotycyzmem przygodę z Człowiekiem Nietoperzem w „Powrocie Batmana”. Sequel okazał się jednak tak bardzo mroczny, że przeraził włodarzy Warner Bros. Nic dziwnego. Skoro film nie był kierowany do dzieci trudno było zarabiać na merchandisingu. Nie przeszkodzało to jednak w podejmowaniu takich prób i wstrząśnięciu Ameryką za sprawą brandowanych i niezbyt wesołych zestawów Happy Meal. McDonalds nie był zadowolony z wizji reżysera, a wytwórnia przeraziła się wizją utraty milionów dolarów z różnego rodzaju umów licencyjnych w przyszłości.
Jak Christopher Nolan uratował Batmana?
Warner Bros. nie chciało kończyć serii filmów o Batmanie, tylko wycisnąć z niej jak najwięcej. Na stołku reżysera posadzono więc Joela Schumachera. Ten w „Batman Forever” nieco zinfantylizował Mrocznego Rycerza, który od tej pory miał nie być już aż tak mroczny. O krok dalej twórca posunął się jeszcze w „Batmanie i Robinie”. Należy mu jednak oddać sprawiedliwość, że cały bałagan, jaki oglądaliśmy na ekranie w 1997 roku to wina wytwórni, której zależało przede wszystkim na umowach licencyjnych i nie rozumiała, że publiczność już wyrosła z utrzymanych w kreskówkowym stylu i skierowanych do młodszych widzów adaptacji komiksów. Film okazał się artystyczną i komercyjną klapą (zarobił więcej niż kosztował, ale mniej od wcześniejszych produkcji). Do dzisiaj pamiętamy z niego przede wszystkim sutki George'a Clooneya przebijające się przez kostium Batmana.
„Batmanowi i Robinowi” o wiele bliżej niż do „Batmanów” Tima Burtona bliżej do serialu (i filmu) z Adamem Westem w roli Mrocznego Rycerza. Znajdziemy w nim mnóstwo slapsticku i (nietrafionego) humoru. Z jednej strony film zahamował cały gatunek produkcji superbohaterskich. Wycofano się z wielu planowanych wtedy projektów z „Superman Lives!” Tima Burtona z Nicolasem Cage'em w roli głównej na czele. Jak zaznacza Tomasz Żaglewski w książce „Kinowe uniwersum superbohaterów. Analiza współczesnego filmu komiksowego” porażka tytułu sprawiła, że wytwórnie bały się sięgać po popularne postacie komiksowe. Zwrócono się w stronę tych pomniejszych, czego przykładem jest chociażby „Blade” (dlaczego i jak wyglądał dobór bohaterów to akurat temat na zupełnie inny tekst). I, jak się okazuje, bardzo dobrze.
Wytwórnie szukały nowego sposobu na opowiadanie o superbohaterach, co pozwoliło twórcom na, nawet jeśli w ograniczonym stopniu, eksperymenty. A żaden z nich nie był zainteresowany pójściem w ślady Schumachera i zadośćuczynienia korporacyjnym partnerom. Dzięki temu po „Blade” przyszedł czas na „X-Menów”, „Spider-Mana” z Samem Raimim u sterów i w końcu trylogii o Mrocznym Rycerzu Christophera Nolana. Warner Bros. zgodził się na realizację odważnej wizji reżysera, wiedząc, że konkurencja wyprzedza ich o całe lata świetlne. Jak w swojej książce zaznacza Żaglewski, „Batman - Początek” i kolejne filmy z serii są kamieniem milowym w budowaniu kinowych uniwersów, a jednym z tego powodów jest fakt, że reżyser umiejętnie sięga po mechanizm rebootu.
Warner Bros. odkrywa przepis na reboot
W swojej trylogii rozpoczętej zaledwie osiem lat po porażce „Batmana i Robina” Nolan całkowicie odcina się od poprzednich filmów. Co jest jednak ważne, nie opowiada na nowo tych samych historii, a podąża własną ścieżką. Wcześniejsze produkcje wciąż były w zbiorowej świadomości widzów, więc byłoby to niezbyt dobrym pomysłem. Cała nowa mitologia Mrocznego Rycerza została zbudowana na nowo, a budowa jej tożsamości, jak zaznacza Żaglewski, odbywała się za pomocą podkreślania jej inności względem wcześniejszych produkcji. Z tego przykładu płynie więc nauka, z której nie skorzystało Sony przy „Niesamowitym Spider-Manie”. Chociaż dekadę wcześniej poznaliśmy już origin story Człowieka Pająka, tutaj ponownie musieliśmy oglądać ugryzienie przez radioaktywnego pająka i śmierć wujka Bena. Ileż można?
Nolan dobrze zdawał sobie sprawę, że kluczem do sukcesu jest zrobienie czegoś własnego, innego niż to, z czym widzowie mieli do czynienia do tej pory. Dlatego kiedy w „Batmanie - Początku” rodzice Bruce'a Wayne'a zostają zabici przez kogoś innego niż w „Batmanie” Burtona, rodzi się nowy porządek fabularny. Nie tyle sprzeczny z poprzednim, co zupełnie inny. Nawet Joker w „Mrocznym Rycerzu” nie jest tu reinterpretacją Jokera w wykonaniu Jacka Nicholsona, tylko po prostu innym Jokerem, przez co mogliśmy go bezproblemowo zaakceptować. Zgodnie ze słowami Żaglewskiego, dzięki temu otrzymaliśmy superbohaterskie multiwersum filmowe. A co więcej, byliśmy w stanie je zaakceptować.
Historia aktorskich adaptacji komiksów o przygodach Batmana okazuje się tym samym opowieścią o dojrzewaniu kina superbohaterskiego, brnięciu w ślepe uliczki i kształtowaniu się jego znanej nam dzisiaj odmiany. Jesteśmy bowiem w przededniu powstania kolejnych multiwersów, o czym świadczą chociażby doniesienia o postaciach, jakie mają pojawić się w nadchodzącym „Spider-Manie”, czy sam tytuł drugiej części Doktora Strange'a, czyli „in the Multiverse of Madness”. A do tego za niecały rok pojawi się nowy, ekranowy Mroczny Rycerz, tym razem w ujęciu Matta Reveesa. I oby reżyserowi udało się przywrócić mu nadszarpniętą przez Zacka Snydera reputację, tak jak po wyczynach Schumachera zrobił to Nolan.