REKLAMA

Neil Gaiman w Polsce

Wszystko zaczęło się o godzinie 14.00 18 marca* pod krakowskim Empikiem, kiedy ochroniarze poczęli rozganiać zbierający się stopniowo tłum. A może jednak początki miały miejsce wcześniej? Może wszystko zaczęło się w orwellowskim roku 1984, kiedy w piśmie "Imagine" zostało opublikowane opowiadanie "Featherquest", a może w 1998, kiedy światło dzienne ujrzał pierwszy zeszyt komiksowej serii "Sandman"? A może już w 1960, gdy w angielskim miasteczku Portchester pewna matka powiła syna?

Rozrywka Blog
REKLAMA

Można by się zagłębiać dalej, tak jak i doszukiwać by się mogło przyczyn II Wojny Światowej w powstaniu Chmielnickiego. Bo może wszystko zaczęło 5 miliardów lat temu, kiedy w głębi wszechświata narodził się Układ Słoneczny, Krypton uległ zniszczeniu, a Bóg w swym maleńkim notatniczku zapisał słowa "Neil Gaiman" (po czym skreślił je i zamienił na bardziej chwytliwe "Ozzy")? Lub podczas Wielkiego Wybuchu, gdy z osobliwości początkowej wyłonił się Wszechświat? Lecz dojdźmy, czy też wróćmy do owej "czternastej" rzeczonego dnia i miejsca. A trzeba czytelnikom wiedzieć, że była to data całkiem szczególna, gdyż wówczas do Polski, a ściślej Krakowa, zjechał jeden z poczytniejszych pisarzy przedziału fantastyki i postmodernizmu. Tak - chodzi o Neila Gaimana, jak co bystrzejsi dowiedzieli się już z tytułu.

REKLAMA

Stairway To Heaven

Na pół godziny przed ujawnieniem Neila chowanego gdzieś w głębokich otchłaniach Empiku, gdzie wstępu nie ma żaden śmiertelnik - Szalona Kolejka ciągnęła się nie tylko przez dwa piętra budynku, ale zaczęła wychodzić na ulice. Tam również kłębili się sfrustrowani entuzjaści prozy Brytyjczyka - przybici oczekując bez serc, bez ducha na tę magiczną chwilę, gdy przyjdzie im oko w oko spotkać się z ikoną współczesnej fantastyki. (Głośno przełknąłem ślinę, gdy zobaczyłem kolejkę ciągnącą się w poprzek rynku. Potem zdałem sobie sprawę, że idzie aż do sklepu. Potem zrozumiałem, że jeszcze przez dwa piętra w górę...** - rzecze pisarz na swoim blogu.)

Początkowo dystans pomiędzy czytelnikami a Neilem nie tyle skracał się, co... wydłużał. Wszystko za sprawą obsługi sklepu, która z niesamowitym zaangażowaniem dbała o to, aby po Empiku można się było poruszać bez konieczności zdrapywania z butów co to drobniejszych czytelników "Amerykańskich Bogów". Na szczęście miłe towarzystwo (dzięki któremu możecie podziwiać zdjęcia ze spotkania - pozdrowienia dla Karola i Karoliny) oraz mniej życzliwi krzykacze [tu ukłon w stronę Olugha - P.], sprawiali, że na nudę nie można było narzekać. A w końcu, po przebyciu Schodów Do Nieba, po przejściu długiej drogi przez krew, pot i łzy (bynajmniej nie własne), jak papież zza okienka, tak zza biurka wychylił się On.

Ostygły w ciele buntownika lat 70', odziany od stóp do głów w czerń, prezencją zdawał się bardziej wielbicielem Sex Pistols, aniżeli obsypanym nagrodami, międzykontynentalnej sławy pisarzem. A jednak każdy miłośnik jego prozy wiedział, czego się spodziewać - wynikało to już z obeznania w samej twórczości Gaimana. Ponad trzy godziny dzierżąc dzielnie pióro, ferował miłymi akcentami (piszę o nich, bowiem nie spotkałem się z takimi ciekawostkami wśród innych autorów). Skreślić w "M jak magia" "magię" i dopisać "Mateusz", zaś pod tytułem "Amerykańskich bogów" dodać "believe!" - przepis na to, by fan(atyk) był rad niby na wieść od wróżbity przepowiadającego "długie lata życia" (oba przykłady, znaczy, infantylne, ale humor poprawiają).

Jako że personel Empiku pozwalał na podpisanie tylko dwóch ksiąg, to mając jedną, można się było spodziewać hipisa z dredami, wkładającego po kolei w ręce każdy egzemplarz bibliografii Neila. (Ów hipis to uosobienie wszystkich tych, którym Strażnicy Świętego Gaimana, czyli personel Empiku, nie zezwolili na zbytnie zamęczanie autora entymi wydaniami książek tudzież komiksów.) Wszelako nęci to pretensją, ale nie brakło takoż możliwości sfotografowania się z bożyszczem.

Waiting for Darkness

Później, w naszym wypadku o godzinie 16.00 - czyli po dwugodzinnym biegu na szczyt i, znacznie już szybciej, z powrotem - pozostawała perspektywa odejścia z bananem na ustach i potrzepotania pierwszymi stronami podpisanych powieści przed łbami tych, których kolejka nawet jeszcze nie poniosła do wnętrza Empiku. Późniejsze a kilkukrotne wizyty w okolicznym Mc Donaldzie i nawiedzenie licznych a pobliskich kościołów (przez notabene dwóch pogan) nie powinno już interesować czytelników w takim stopniu, jak to, co działo się po godzinie 18.00 w sali kina "Sztuka".

Zegar w rogu wskazywał, że od spotkania z Gaimanem w nieco bardziej kameralnej atmosferze dzieli nas długa godzina. Mimo to, w poczekalni wrzało jak w ulu, a tłum, choć wyraźnie słabszy niż ten poranny, boleśnie dawał o sobie znać. Pomimo, że początkowo lwia część entuzjastów prozy Neila siedziała pogrążona w lekturze "Amerykańskich Bogów", "M jak Magia", "Nigdziebądź", czy "Gwiezdnego Pyłu", wystarczyło kilka kwadransów, aby ospała kolejka przemieniła się w głośną i niecierpliwą masę. Po sztormach, burzach, nawałnicach, szkwałach - drzwi do sali kinowej zostały wreszcie otwarte, puste miejsca błyskawicznie zapełniły się rozpalonymi do białości czytelnikami, a gwar z korytarza jedynie przeniósł się kilka metrów dalej. Jasno oświetlona scena jeszcze przez kilka minut straszyła pustką.

Rainbow in the Dark

W końcu usłyszeliśmy krok. Cichy trzask podłogi, po który wszystkie głowy zwróciły się w kierunku nadchodzącego pisarza. Nie przypominał zbuntowanego dwudziestolatka z gazetki propagandowej Empiku. Na scenę pewnym krokiem wszedł młody duchem pan w średnim wieku od stóp do głów odziany w czerń. Zrobił ledwie kilka kroków, uśmiechnął się szelmowsko (tak zapewne wyglądał słynny uśmiech Wednsesday'a), a przywitała go niewiarygodna burza oklasków. Obok pisarza pojawił się tłumacz oraz znany nam mniej lub bardziej Łukasz Orbitowski (polski autor opowiadań i powieści grozy), który przeprowadził wywiad.

Samo spotkanie formułą przypominało nieco telewizyjne "Actor's Studio". Neil przez sześć kwadransów jak z rękawa sypał prześmiesznymi anegdotkami, jednocześnie opowiadając o swoich inspiracjach i metodach pracy. Podjął temat ekranizacji własnych dzieł, opowiadając o planowanej na jesień adaptacji "Gwiezdnego Pyłu" z Robertem de Niro i Michelle Pfeiffer w rolach głównych (nieco zdezorientowany tłumacz dodał do obsady... Kirsten Dunst, ale wszystko w porę się wyjaśniło). Stwierdził, że chciałby usłyszeć kiedyś pochlebne opinie na temat filmów opartych o jego twórczość, zakończone rozbrajającym "ale książka lepsza".

Pisarz opowiadał o swoim zainteresowaniu kinowym "Rękopisem znalezionym w Saragossie" (oraz książkowym oryginałem), o którym wzmiankował w "Amerykańskich bogach". Zdradził również, jak powstają jego teksty. Proces rozpoczyna się, gdy ktoś widzi potrzebę prosić go o realizację jakiegoś tematu. Neil stara się odpowiadając na nurtujące go pytania stworzyć barwną i interesującą opowieść, która zarazem zaspokoiłaby oczekiwania zleceniodawcy. Jako przykład przytoczył postawione przed nim niedawno zadanie napisania listu miłosnego. Poznawszy legendę o Smoku Wawelskim, zaczął zastanawiać się, kto w dzisiejszych czasach mógłby pokochać smoka i jak wyglądałby smoczy list miłosny. Autor opowiedział również o inspiracjach i genezie scenariusza komiksu, w którym bohaterów "Marvela" przeniósł do XVII wieku.

Później Łukasz Orbitowski oddał głos audytorium. Jednym z pierwszych pytań było o to, czy Gaiman, czytając inne powieści, nie miewa ochoty jakoś wpłynąć na akcję, zmodyfikować zakończenie, zmienić jakiś irytujący element. Pisarz, czego można się było spodziewać, odwołał się do ostatniego tomu "Narnii", rozbawiając publikę zabawnymi grami słownymi (przytaczanie na papierze nie ma sensu - to trzeba usłyszeć!). Mowa była również o słowiańskich bogach, w tym znanym z wielokrotnie tu przywoływanych "Bogów..." Czernobogu.

Ze strony niżej podpisanych, a ściślej Papkina, wyszło zapytanie o współpracę z Terrym Pratchettem (przy okazji "Dobrego Omenu - przyp. P.). Gaiman odpowiadając nawiązał do wywiadu, w którym dziennikarz zadał Mu podobne pytanie, choć w tonie raczej średnio uprzejmym, sugerującym, że "biedny dziennikarz" zwrócił się z prośbą do architekta Świata Dysku, "wielkiego Pratchetta" o pomoc w pracy nad książką. Pisarz wyprowadził nas z błędu. Ponoć pewnego dnia niesiony dziwnym natchnieniem spisał 10 stronnic, od których rozpoczyna się "Omen". Niestety - był zbyt zaangażowany w prace nad Sandmanem, aby rozpoczynać zupełnie nowy projekt. Rękopis wylądował więc w szufladzie, jednak uprzednio Neil rozesłał go po swoich znajomych. Tekst przypadkiem trafił również na biurko Pratchetta, którego tak poruszył, że pisarz w końcu skontaktował się z Gaimanem pragnąc wykupić prawa do napisania książki, bądź dokończyć ją wespół z autorem... resztę już znacie. Neil podkreślił także, że praca z Terrym była świetną zabawą, a efekt naprawdę pozytywnie zaskoczył obu panów. Twórca "Amerykańskich Bogów" dodał również, że nie wyklucza w przyszłości kolejnych, po "Dobrym omenie", powieści napisanych w duecie, choć obawia się, że prace nad ewentualnym sequelem mogłyby, ze względu na naciski sponsorów, nie być tak beztroską zabawą jak dotychczas. Gdy spotkanie dobiegło końca, Gaiman jeszcze przez chwilę oblegany przez czytelników odszedł w bliżej nieznanym kierunku.

I tak oto zakończyło się nasze spotkanie z jednym z największych twórców fantastyki XXI wieku, twórcą, który spłodził genialne powieści i przewrotne opowiadania. Żonglującym alegoriami i aluzjami pisarzem, ale może przede wszystkim - świetnym człowiekiem. Pozostaje jedynie liczyć, że Neil jeszcze nie raz odwiedzi Polskę. Jeżeli postawi jeszcze kiedyś stopę na piastowskiej ziemi, to wiem jedno - na pewno powita go to samo ciepło, zainteresowanie i fascynacja, jakie powitały go w marcu 2007 roku. Nie powiem więc żegnaj, a może... do zobaczenia?

Daniel "Olugh" Łysek i Mateusz "Papkin" Witczak

REKLAMA

* 2007 - to dla potomnych grzebiących w archiwach.

** Tłumaczenie dzięki błogiej niewiedzy autora polskiego przekładu blogu.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA