Netflix zdobył 35 nominacji do Oscarów. W czym tkwi tajemnica sukcesu platformy?
Netflix zdobył aż 35 nominacji do tegorocznych Oscarów. Pojawiają się jednak wątpliwości, czy wszystkie należy zaliczyć na konto platformy, bo niektóre tytuły nie są produkcjami oryginalnymi sensu stricto.
Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy filmowej ogłosiła wczoraj nominacje do tegorocznych Oscarów. Netflix rozbił bank. Otrzymał łącznie aż 35 szans na statuetki. Nie jest to co prawda rekord, bo, zgodnie z informacjami podanymi przez Deadline, w 1941 roku United Artists zdobyło 45 nominacji, a w 2003 Miramax miał ich 40. Platforma plasowałaby się więc na trzecim miejscu wytwórni z największą liczbą nominacji w danym roku. Sprawa nie jest jednak taka prosta, bo w przypadku Miramax pojawiają się wątpliwości. Dziewięć nominacji trafiło się „Godzinom”, których firma była zaledwie koproducentem. Mając powyższe na uwadze, serwis streamingowy zająłby drugą pozycję. Ale będąc uczciwym, trzeba też zauważyć, że jego produkcje w tegorocznej stawce oscarowej wcale nie są pełnowymiarowymi originalsami.
A będą to: „Mank” (10 nominacji), „Proces Siódemki z Chicago” (6 nominacji), „Ma Rainey: Matka bluesa” (5 nominacji) i „Elegia dla bidoków” (2 nominacje). Gdyby były to jedyne produkcje platformy, które znalazły się w tegorocznej stawce oscarowej i chcielibyśmy wziąć pod uwagę tylko te pozycje, które były przez nią zarówno produkowane, jak i dystrybuowane powiedzielibyśmy, że serwis dostał zaledwie 10 nominacji. Tylko „Manka” można uznać za stuprocentowy original Netfliksa.
W przypadku pozostałych produkcji są to projekty przejęte od innych wytwórni, bądź już gotowe filmy przejęte przez Netfliksa do dystrybucji. „Proces Siódemki z Chicago” jest Paramountu i miał trafić tylko do kin, ale przez pandemię prawa do dystrybucji zostały sprzedane platformie. Podobnie rzecz ma się w przypadku „Elegii dla bidoków”. „Ma Rainey: Matka bluesa” to już nieco inna śpiewka, bo miał to być projekt HBO, jednakże jeszcze przed startem zdjęć prawa do adaptacji sztuki Augusta Wilsona zostały przez serwis zakupione.
Netflix ma bowiem specyficzne modus operandi. „Original” może oznaczać, że serwis jest jedynie dystrybutorem danego tytułu i wcale nie musi być dystrybutorem globalnym. Może chodzić o produkcję, do której platforma ma prawa do dystrybucji tylko w danych krajach. Być może więc liczbę nominacji do Oscarów przypisywanych usłudze należałoby odpowiednio zmniejszyć.
Netflix chce szczycić się własnymi produkcjami z najbardziej prestiżowymi nagrodami na koncie.
W zeszłym roku platforma zdobyła 24 nominacje do Oscarów, a rok wcześniej 15. Liczby te zawdzięczają przede wszystkim „Irlandczykowi” i „Romie”. Pierwszy z tych filmów został wykupiony w trakcie produkcji, kiedy inni producenci się wycofali ze względu na ciągle rosnący budżet, a drugi był przez serwis jedynie dystrybuowany. Ostatni wymieniony tytuł zapewnił usłudze trzy statuetki od Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej więc nie powinno dziwić, że włodarze Netfliksa z roku na rok planują zdobywać w podobny sposób jak najwięcej pozycji.
Uważają też, że ze względu na pandemię będą mieli teraz więcej ku temu okazji. W styczniu 2021 roku mówił o tym Scott Stuber, czyli szef Netflix Original Films. Oczywiście nie zabraknie też tytułów produkowanych przez platformę (w tym roku co tydzień mamy otrzymywać nowy). Wszystko wskazuje na to, że skoro serwis zdominował już rynek VOD, teraz jest zdeterminowany, aby również dominować na Oscarach. A jak to wyjdzie, to się okaże. Obojętnie jednak, co by nie myśleć o praktykach serwisu, trzeba przyznać, że te nominacje mu się po prostu należą. To na nim spoczywa obowiązek promocji filmu i dzięki swoim zasięgom pozwala danym pozycjom dotrzeć do imponującej grupy odbiorców.
Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj serwis Rozrywka.Blog w Google News.