REKLAMA

Co za kuriozum! Netflix testuje rozwiązanie, dzięki któremu będziesz mógł obejrzeć serial... szybciej

Szybko czy wolno? Oczywiście pytam o prędkość oglądania seriali. Okazuje się bowiem, że Netflix od jakiegoś czasu testuje opcję zmiany prędkości odtwarzania swoich treści. Bo przecież oglądanie filmów w normalnym tempie to rozwiązanie rodem ze średniowiecza.

netflix speed predkosc odtwarzania
REKLAMA
REKLAMA

Ja wszystko rozumiem – żyjemy w czasach, które pędzą na łeb na szyję. Ludzie nie mają czasu na życie, a co dopiero na konsumpcję dóbr drugiej czy trzeciej potrzeby, jaką są filmy i seriale. Tylko czy rzeczywiście odpowiedzią na to jest dopieszczanie syndromu FOMO (Fear Of Missing Out – czyli wykluczenia ze względu na nienadążanie za obecnymi trendami, serialami i modami) poprzez ingerowanie w to, jak ludzie konsumują rozrywkę?

Netflix zmienił już i tak dostatecznie model produkcji i spożywania filmów i seriali, tu piję przede wszystkim do binge watchingu, czyli wypuszczania i oglądania od razu całych sezonów seriali. Nierzadko w tle innych czynności, zamieniając X muzę w formę intelektualnego fast fooda. Okazuje się, że streamingowemu gigantowi ciągle mało i wczuł się w rolę demiurga do tego stopnia, że chce mieć wpływ także na to, jak szybko ludzie oglądają treści serwisu.

Od co najmniej kilku dni niektóre smartfony z systemem Android mają możliwość zmiany prędkości podczas odtwarzania w Netfliksie. Do wyboru są cztery opcje - przyspieszenie 1,25x i 1,5x, a także spowolnienie 0,75x bądź 0,5x.

Z jednej strony, opcje przyspieszania/spowalniania odtwarzania nie są niczym nowym. Już przecież na prehistorycznych magnetowidach (urządzenia służące do odtwarzania kaset wideo – dziś dostępne głównie w muzeach i antykwariatach oraz u mnie na strychu) miało miejsce coś takiego jak przewijanie, także z opcją podglądu akcji. Później format DVD i jego następcy wprowadzali już bezpośrednich poprzedników tego, co zamierza wprowadzić Netflix. Większość odtwarzaczy wideo, z których korzystamy dziś, oglądając filmy na komputerach osobistych ma takie opcje. Także serwisy takie jak Spotify czy YouTube (ten ostatni ma opcję przyspieszenia 2x).

Ale na YouTube’ie w większości króluje inny rodzaj treści niż dzieła w pełni artystycznie profesjonalne, czyli filmy i seriale. Tam rządzą zwiastuny, wideoklipy, youtuberzy reagujący na to jak inni ludzie reagują na kotka, który próbuje mówić ludzkim głosem (wiem, upraszczam, spłycam to, co oferuje YouTube, przepraszam). Gdybym miał, pod przymusem, oglądać jakiego patostreamera to sam z chęcią włączyłbym przyspieszenie nawet 5x.

Netflix to jednak inna para kaloszy. Tam dostajemy pełnoprawne filmy i seriale. I ok, zdaję sobie sprawę, że spora część z nich pewnie by zyskała, gdybyśmy oglądali je na przyspieszeniu (z pewnością szybciej dobrnęlibyśmy do końca, a to w przypadku ichniejszych filmów często wybawienie). Tylko czy naprawdę o to chodzi?

Zadajmy sobie podstawowe pytanie – po co w ogóle oglądamy filmy i seriale?

Tylko po to, by „zaliczyć”, mieć to za sobą i potem móc komentować na forach czy móc się wypowiadać podczas rozmów ze znajomymi? Dla zabicia czasu wolnego? Nie każdy musi się delektować X muzą i przeżywać ją w pełni, ale po co oglądać coś, co przetrawia się „na szybko” i w niepełnym wymiarze? Bez pełnego wejścia w świat przedstawiony, emocje, dramaturgię, śledzenia fabuły, przyjrzenia się zdjęciom, grze aktorskiej.

To, że być może spora grupa użytkowników chciałaby korzystać z przyspieszenia, nie oznacza jeszcze, że dane firmy mają te „patologie konsumowania sztuki” pielęgnować, wspierać i im hołdować. Jedną kwestią jest to, co sobie widz robi z odtwarzanym filmem prywatnie na zainstalowanym na laptopie programie takim jak VLC itp. Jeśli chce konsumować jakiś film w ten sposób, to jego sprawa. Ale zupełnie odmienną kwestią jest to, gdy dana firma wprowadza takie rozwiązanie publicznie.

Kolejne pytanie – czy twórcy, którzy kręcą filmy dla Netfliksa będą zadowoleni z faktu, że widzowie oglądają ich dzieła na przyspieszeniu?

Czy Martin Scorsese nie wkurzy się i nie nazwie platformy „diabelskim młynem”, gdy wyjdzie na jaw, że większość oglądających trwającego 3,5 godziny „Irlandczyka” robiła to na przyspieszeniu 1,5x? Może warto się zastanowić, czy w ogóle MUSIMY oglądać filmy i seriale, skoro nie mamy czasu, by robić to na spokojnie i poświęcić na to jakieś, wiem, brzmi to groźnie, 2 godziny?

REKLAMA

Może przesadzam z tą tyradą, może moje wizje są nadmiernie dramatyczne i niepotrzebnie apokaliptyczne, ale patrząc na to, jak ludzie obecnie konsumują treści nie mam złudzeń – gdy tylko dostaniemy jakąś opcję, która pozornie ułatwi nam życie jeszcze bardziej, to z pewnością z niej skorzystamy. Tak jak coraz częściej zastępujemy pełne zdania i emocje za pomocą emotikon, coraz mniej czytamy, a coraz więcej oglądamy. A teraz okazuje się, że nawet oglądać musimy w przyspieszeniu (sądzę, że spowolnienie będzie wykorzystywane do przyjrzenia się jakimś ciekawym scenom, aniżeli oglądaniu całych filmów/seriali). Co dalej? Pokolenie oglądające tylko zwiastuny? Albo czołówki seriali i ich cliffhangery na koniec, bo właściwie to po co inwestować uwagę i emocje w to, co pomiędzy.

Zresztą trochę w tym kierunku zwraca się platforma Quibi oferująca krótkometrażowe seriale (z odcinkami trwającymi 5-10 minut), która ma zadebiutować w 2020 roku. Tak więc nie są to moje „czarne wizje” – ani się obejrzymy i tak będzie wyglądać nasza rzeczywistość. Kto nas przed nią uratuje? Martinie Scorsese – zakładaj pelerynę i przybądź gdy jesteś naprawdę potrzebny!

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA