"Nie patrz w górę" - nowy film Netfliksa wbił ostatni gwóźdź w trumnę satyry. Lepiej nie będzie
"Nie patrz w górę" z marszu podbił serca widzów w Polsce i na świecie. Opowieść o naukowcach, którzy odkryli lecącą w kierunku Ziemi olbrzymią kometę i próbują uratować ludzkość przed całkowitą destrukcją zdobyła ogromną popularność. Hollywoodzka satyra pokazuje jednak dobitnie, dlaczego ten gatunek jest martwy.
"Nie patrz w górę" to największy hit Netfliksa w ostatnim tygodniu. Cała Polska i cały świat rzuciły się na komediową opowieść w gwiazdorskiej obsadzie. Opowieść o komecie lecącej w stronę Ziemi i ludzkim egoizmie pokazuje, jednak coś więcej. Hollywood nie jest i być może już nigdy nie będzie w stanie stworzyć autentycznej satyry.
Uwaga! Tekst zawiera spoilery z nowego filmu Adama McKaya. Na Rozrywka.Blog jest też recenzja "Nie patrz w górę" bez spoilerów.
Zainteresowanie filmem "Nie patrz w górę" wśród polskich widzów na pierwszy rzut oka wcale nie dziwi. W ostatnich latach nie brakowało powodów do narzekania przede wszystkim na żenująco niski stan rodzimej satyry prezentowany przez takie programy jak "Studio YaYo" czy "Motel Polska". Nawet lepsze produkcje tego typu powstające nad Wisłą w porównaniu do swoich odpowiedników zza oceanu wypadały niezwykle blado. Nikt, kto widział na własne oczy dawne epizody seriali takich jak "South Park" czy "Czarne lustro", nie mógł powiedzieć, że "Ucho prezesa" jest w swojej ocenie klasy politycznej szczególnie zjadliwe.
Niestety, od tego czasu nie dość że nic nie zmieniło się na lepsze w Polsce, to i w USA satyra stała się gatunkiem martwym. Nie mam tutaj na myśli tego, że nikt nie tworzy nowych filmów i seriali chwalących się takim mianem. Wręcz przeciwnie, silne polityczne podziały sprzyjają nagromadzeniu satyrycznych wrzutek. Niestety, w zdecydowanej większości przypadków tworzonych na kolanie i z ideologiczną agendą, która z lubością używa łopaty do wbijania widzom przyjętego punktu widzenia. "Nie patrz w górę" stanowi przykład pokazujący jak na dłoni wszystkie grzeszki współczesnego Hollywood.
Netflix wypuścił na koniec roku "Nie patrz w górę", HBO serial "Święty i spółka". Oba tytuły to satyra przy użyciu młotka.
"Nie patrz w górę" to opowieść o dwójce naukowców, którzy odkrywają zmierzającą w kierunku Ziemi olbrzymią kometę. Całkowita destrukcja ludzkości nastąpi w ciągu zaledwie kilku miesięcy, dlatego rozkręcają polityczno-medialną kampanię informacyjną. Ich dobre chęci brutalnie zderzają się jednak z zakulisowymi interesami i ogólnym brakiem zaufania w społeczeństwie. Animacja "Święty i spółka" przekształca z kolei mit o Świętym Mikołaju na kształt typowej historii o biurowej dyskryminacji i władzy leżącej w rękach wybranej grupy. Główną bohaterką serialu jest elfka Candy Smalls próbująca przejąć władzę na Biegunie Północnym z rąk Mikołaja i jemu podobnych.
Twórcy obu produkcji nie ukrywają swoich poglądów i przyjętego punktu widzenia na współczesny świat. Z tego powodu łatwo zrzucić negatywne (w przypadku "Świętego i spółki") czy mieszane (wobec "Nie patrz w górę") reakcje do worka z podpisem: "Krytykują tylko szury i prawicowcy". Ale, choć wymienione tytuły mają swoje bardzo poważne problemy, to akurat silny polityczny głos nie jest jednym z nich. On jest podstawą satyry, ale pod jednym bardzo istotnym warunkiem - jeśli ideologia nie przeważa nad wszystkim innym i nie prowadzi do samozadowolenia.
"Święty i spółka" oraz "Nie patrz w górę" powstały, by każdy z nas mógł zrzucić winę na innych.
Pomysł na "Nie patrz w górę" jest stosunkowo prosty. To nie próbująca się nawet maskować hiperbola naszej współczesnej rzeczywistości zdominowanej przez kryzys klimatyczny, globalną pandemię, spadek zaufania do autorytetów, skorumpowanie władzy i rosnącą pozycję wielkich korporacji. Nic czego nie widzieliśmy już wcześniej w kinie czy telewizji, ale to bynajmniej nie wykluczało powstania spełnionego dzieła. Adam McKay poszedł jednak w dalsze upraszczanie aż dotarł do punktu, gdzie każda negatywna postać staje się bzdurną karykaturą.
W "Nie patrz w górę" wszyscy politycy to idioci i oszuści, techowym gigantom zależy tylko na pomnażaniu zysku, a media tak nakręciły spiralę infotainmentu, że dawno straciły grunt pod nogami. Prawdziwi winowajcy kryzysu zostają błyskawicznie wskazani palcem i nawet na moment nie możemy zwątpić w prawdziwość wydanego przez McKaya wyroku. Umówmy się na moment, iż ten totalnie uproszczony obraz rodem z wściekłego internetowego komentarza jest prawdziwy. Dobra satyra nigdy nie idzie najprostszą i najbardziej oczywistą ścieżką, ale na poczet szybkiego eksperymentu spróbujmy o tym zapomnieć.
Wciąż pozostaje jednak pytanie, co z tego łopatologicznego przekazu ma faktycznie zostać z widzem. Świadomość tego jak zawiedli nas liderzy i klasy wyższe? Przekonanie, że nasza cywilizacja naprawdę jest najgorszym, co mogło dotknąć Ziemię? A może raczej pogarda do innego, który oczywiście zawinił, bo przecież my sami nie jesteśmy niczemu winni? Kilka osób pewnie argumentowałoby, że zakończenie produkcji wskazuje na wagę bycia z bliskimi, którzy na koniec są ważniejsi od wszelkich zaszczytów, sławy czy dóbr materialnych. Sam mam jednak pewne wątpliwości.
Satyra ma jeden cel: pokazanie skrywanych przed sobą wad niczym w krzywym zwierciadle.
Adam McKay tego nie robi. Nie atakuje widzów, nie wyśmiewa ich przywar, raczej pomaga im poczuć się lepiej. Nie dlatego, że nasza sytuacja jest fantastyczna. Nie, reżyser "Nie patrz górę" doskonale zdaje sobie sprawę ze skali problemów toczących współczesność. Winnych dostajemy jednak tutaj podanych jak na tacy. I to są ci sami winni co za każdym razem. Źli politycy, złe media i głupi ludzie wspierający złych polityków i media. Nigdy my sami, zawsze "oni".
Karykaturalni wrogowie zostają co rusz zestawieni z pięknem niewinności i otaczającego nas świata (w tych krótkich momentach, gdy nie próbujemy go zniszczyć). Nie mam wątpliwości, po której stronie widzą się McKay i grający w filmie aktorzy. Jedna krótka scenka z Chrisem Evansem grającym próbującego grać na oba fronty gwiazdora, niczego tutaj nie zmienia. W "Święty i spółka" hollywoodzkie samozadowolenie przebija chyba nawet jeszcze mocniej, ale oba tytuły cierpią z tego powodu. To nie jest jednak ich jedyny problem.
Łopatologiczną formę dałoby może wybaczyć, gdyby stał za tym jakiś przekaz i jakiś pazur.
Nie mogę powiedzieć, by nowe produkcje Netfliksa i HBO przedstawiały jakiś wycinek rzeczywistości. Obraz mediów w "Nie patrz w górę" jest tak niesamowicie wydumany, idiotyczny i oderwany od rzeczywistości, że naprawdę trudno ten film traktować choć przez moment poważnie. Szeroko rozumianej prasie można zarzucić bardzo wiele, ale nie brak chęci do pogoni za sensacją.
McKay jest jednak za bardzo skupiony na krytykowaniu celebrytów, by to zauważyć. Wykreowana przez niego wizja amerykańskiego wojska i polityki również co rusz potyka się o własne nogi. Zresztą ta krytyka USA oglądana z punktu widzenia mieszkańca Europy, Afryki czy Azji wypada podwójnie zabawnie, gdy dostrzeżemy jak notorycznie reżyser "Nie patrz w górę" ignoruje istnienie reszty świata, jakbyśmy żyli w świecie rodem z "Dnia niepodległości".
Postępująca banalizacja satyry w "Święty i spółka" objawia się dodatkowo nagromadzeniem nikomu niepotrzebnych wulgaryzmów, przekleństw oraz wymuszonych prób wydania się niepokornym i kontrowersyjnym. Podobny problem ma wiele animowanych seriali dla dorosłych od Netfliksa. Produkcje takie jak "Big Mouth", "Rzut za trzy" i "Paradise PD" na każdym kroku mylą odwagę z odważnikiem, dlatego sprowadzają ostry jak brzytwa dowcip satyry do poziomu rynsztoku.
Wszystko to każe się zastanowić, czy hollywoodzka satyra to już nie oksymoron.
Proces zapoczątkowany przez pojawienie się takich polityków jak Donald Trump dawno już przyspieszył i zaliczył wypadek z ofiarami śmiertelnymi. Gdy w 2017 roku twórcy serialu "South Park" zapewniali, że nie będą dalej żartować z Trumpa, bo czegoś tak absurdalnego nie da się parodiować, byłem do tego nastawiony dosyć negatywnie. Wydawało mi się to dowodem na coraz bardziej oczywisty niedobór kreatywności w Hollywood, a zresztą nie wierzyłem, by Trey Parker i Matt Stone zdołali wytrwać w swoim przyrzeczeniu. Miałem rację (bo faktycznie błyskawicznie się złamali), ale też byłem w błędzie.
Inni twórcy nie mieli podobnych oporów. Walili w Trumpa tak długo i tak często, zniżając się do jego poziomu, że w końcu zaczęli mylić to z prawdziwą satyrą. Krytykowanie celebrytów z imienia i nazwiska zawsze było częścią tego gatunku, ale nigdy pointą całego dowcipu. "South Park" czy "Robot Chicken" nigdy nie uważały, że pokazanie znanej twarzy samo w sobie jest zabawne. Inaczej niż "Święty i spółka" czy dostępna od niedawana na Netfliksie animacja "Korporacja konspiracja".
McKay tylko pozornie nie idzie tą samą drogą, bo grana przez Meryl Streep prezydent Orlean to Trump w spódnicy a Peter Isherwell (w tej roli Mark Rylance) to leniwa amalgamacja Jeffa Bezosa, Steve'a Jobsa i Elona Muska. Krytykowanie tych postaci jest łatwe, niewymagające i w gruncie rzeczy każdy internauta to potrafi. Nawet w memach jest więcej inwencji twórczej niż w "Nie patrz w górę". Dlatego zapewne będziemy ich czytać coraz więcej i więcej, powoli zanurzając się w coraz mniej optymistycznie wyglądającej przyszłości. Ważne, byśmy wzorem McKaya, obwiniali jednocześnie o wszystko co złe innych a nie na własne przywary, które nas tutaj doprowadziły.