Kiedy mówimy o kibicach, najczęściej myślimy o rosłym, łysym facecie w szaliku ulubionej drużyny, który niechybnie nas zapyta o nazwę klubu piłkarskiego, jaki nosimy w sercu, a potem spuści solidny łomot. Taki wizerunek dominuje w społeczeństwie, a filmowi twórcy z całego świata lubią go utrwalać.
OCENA
Nawet jeśli Lexi Alexander w „Hooligans” przedstawiła uromantyzowaną wizję bycia kibicem jako części męskiej inicjacji, to przecież bohaterowie większą przyjemność niż ze sportowych emocji, czerpali z ulicznych bójek. Nie powinno więc nikogo dziwić, że z takim wizerunkiem środowisko kibiców jest bardzo zamknięte na innych. Nie chcą obcych w swoim gronie i patrzą podejrzliwie na każdego, kto podchodzi do nich z kamerą. Wystarczająco wiele razy przedstawiono ich jako brutalnych rasistów i antysemitów, jak chociażby w słynnym półgodzinnym reportażu BBC „Euro 2012: Stadiums of Hate”. Dlatego dokumenty powstają z zewnątrz. W próbującej odczarować ich stereotypowy wizerunek „Miłości bez ustawki”, historię związku kibica Śląska Wrocław i kibicki Ruchu Chorzów obserwujemy z zewnątrz, z dystansu.
Cezaremu Grzesiukowi udało się jednak wejść w środowisko kibiców ostatniego wymienionego klubu.
Już tagline umieszczony na plakacie dokumentu informuje nas, że „Niebieskie chachary” to pierwszy film z tzw. młyna. Reżyser nie spogląda na swoich bohaterów z zewnątrz i z dystansem. Jest w samym środku przedstawianych wydarzeń i towarzyszy tytułowym miłośnikom Ruchu Chorzów przy ich codziennych czynnościach. Podgląda, jak tworzą banery, przygotowują się do bójek, jeżdżą za swoją drużyną na mecze wyjazdowe, a nawet spotykają się z kibicami Atlético Madryt. Został przez nich przyjęty jako swój, dlatego otwierają się przed nim, opowiadają o sobie i swojej pasji, a nawet zapraszają go do swojej strefy na stadionie, aby wspólnie śpiewać i skakać ku chwale ukochanego klubu.
Grzesiuk nie chce być jednowymiarowy i utrwalać stereotypów nieodłącznie związanych z kibicami. Przedstawia różne grupy, które wspólnie tworzą środowisko miłośników Ruchu Chorzów. Poznamy tym samym zwykłych fanów śledzących jedynie mecze czy kolekcjonujących znaczki klubu i tzw. psychofans chętnie wdających się w kolejne bójki czy popadających w liczne konflikty z prawem. Nie zdziwcie się więc, kiedy na ekranie obok łysych facetów zobaczycie Wojciecha Kuczoka i Jerzego Buzka. Celem reżysera jest odczarowanie bowiem powszechnego wizerunku kibiców i pokazanie ich ludzkiego oblicza. Z tego względu nie szuka sensacji, a cierpliwie obserwuje swoich bohaterów, jak ze swadą godną snobistycznych krytyków filmowych dyskutują o kinie Pedro Almodóvara i Nicolasa Windinga Refna.
Już na samym początku zostajemy poinformowani, że chachar to po śląsku jednocześnie chuligan i ktoś pozytywnie zakręcony.
Grzesiuk spogląda więc na swoich bohaterów przez pryzmat ich obsesji na punkcie Ruchu Chorzów. W jego dokumencie kibice to synowie, ojcowie i mężowie. Na to środowisko składają się nie tylko napędzani testosteronem przestępcy z nizin społecznych, ale również znane osobistości, studenci i mali przedsiębiorcy. Łączy ich jedynie pasja i gotowość do okazania wsparcia swojemu klubowi. Potrafią wyjść z rodzinnych uroczystości, aby udać się na mecz. Niebieskie chachary to fanatycy, którzy bez przerwy myślą o ukochanej drużynie. Mają nawet kodeks honorowy i zgodnie z nim podczas stadionowych zadym nie korzystają z żadnych broni. Wspierają się nawzajem i opłakują zmarłych. Chociaż nie są nieskazitelni i często wspominają o (jak się przekonamy, całkiem uzasadnionej) nienawiści do policji, potrafią wzbudzić naszą sympatię.
„Niebieskie chachary” to kompleksowy portret kibiców, w którym dochodzi do przewartościowania związanej ze środowiskiem konotacji skojarzeń. Film pozwala spojrzeć na fanatyków piłkarskich drużyn nieco przychylniejszym okiem. Podczas oglądania nieraz się zaśmiejemy, zezłościmy i zdziwimy. Dużo tu zaskoczeń, które reżyser umiejętnie dawkuje, abyśmy oglądali dokument z niesłabnącym zainteresowaniem. Dzięki temu też Grzesiuk potrafi spojrzeć głębiej niż inni twórcy i być przy tym urzekająco szczerym. Nie trzeba być więc fanem sportu, a tym bardziej chodzić po ulicy w niebieskim szaliku na szyi, aby czerpać przyjemność z seansu.