Jak już zostało powiedziane przy okazji recenzji pierwszej części antologii "Niech…", takie produkcje są nadzwyczaj niebezpieczne. Są bowiem dwie opcje - albo będzie sukces i pochwały, albo wieszanie psów. O ile wyjątek potwierdza regułę, a poprzednia część była mieszanką genialności i niezdrowej, chorej fantazji autorów, tak dwójka jest już tylko chora, czy słaba - jak to zwał.
Liczyłem na Pilipiuka, Piekarę i Ziemkiewicza. No, nietrudno zgadnąć, że Ci ludzie tworzyli specyficzną aurę tego dzieła jeszcze zanim zostało ono wydane. Oczywiście więc, pierwsze co zrobiłem po zakupie (swoją drogą wydawnictwo zrobiło brzydką rzecz, nie dostarczając książki przez dobry miesiąc do mojego miasta - Gdańska, a czym to było spowodowane nie wiem) to otworzyłem na Piekarze…
Generalnie nie mam nic do przerośniętej fantazji autorów, ale wolę fantazyjną, choć sensowną fabułę. Mimo genialnego początku, końcówka moim zdaniem kulała. Trochę prawdopodobieństwa w fantastyce nie zaszkodzi, no nie? W każdym razie, póki co, mimo moich odmiennych poglądów politycznych niż autora (kto czytał ten wie, o co chodzi), było zdecydowanie na plus.
Zaskoczyło mnie posłowie Ziemkiewicza, gdyż spodziewałem się zdecydowanie opowiadania. Wybaczam co prawda, ale niech Fabryka na przyszłość nie pisze autorów posłowia w spisie twórców. Jeszcze został nam w takim razie jeden tytan polskiej fantastyki, czyli Pilipiuk, rzecz jasna.
Zawiodłem się. Oczywiście nie mam nic do Pilipiuka piszącego coś innego niż Jakuba Wędrowycza, ale opowiadanie o szewcach z innych światów jest trochę "przekombinowane". Jako fan realistycznej fabuły w fantastyce muszę, niestety, bo autora cenię, z przykrością napisać, iż nie przypadło mi to do gustu.
Jeden do jednego na razie, a zostało do przeczytania jeszcze dużo tekstów. Jeżeli nie wiadomo odkąd zacząć, to zacząłem od początku…
Artur Szrejter, nieznany mi wcześniej, ugościł nas opowiadaniem pod tytułem "Shamballach". Mimo iż dobrze napisane, raczej jest bezpłciowe, nie ma w nim nic finezyjnego. Zabrakło trochę polotu, moim zdaniem, a fabuła była niezła. Szkoda. Następnie Tomasz Bochiński i "Cudowny wynalazek pana Bella". Również tego autora wcześniej nie czytałem, ale zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Ciekawe opowiadanie o tym, jak facet z rzeczywistości rozmawia z poetką żyjącą w dwudziestoleciu międzywojennym i postanawia jej pomóc uciec od śmierci w więzieniu gestapo [pachnie filmową "Częstotliwością" :D - mCrvn]. Naprawdę świetne pod każdym kątem.
Rzecz w tym, że na tym kończą się opowiadania strawne i relatywnie dobre. Reszta jest, może i warsztatowo całkiem, całkiem, ale fabularnie już do wyrzucenia. W dalszej części, prócz może Rzymoskiego, wszystko jest co najmniej średniej wartości prozatorskiej.
Wszystko zostało, wydawać by się mogło, skonstruowane w taki sposób, by czytelnik zaczynający "Niech…" czy to od tyłu, czy początku, przeczytał te lepsze kąski, a potem, kiedy zasmakują mu one, zagustował w niestrawnych. Fakt faktem, że w takich książkach jak antologie, trudno jest zachować podobny poziom literacki, ale takiego jego rozstrzelenia jak tu, nie widziałem nigdzie poprzednio. Również zauważyć można takie dziwne zjawisko, jakby wydawca napchał "jedynkę" znanymi nazwiskami, a do "dwójki" przydzielając tylko parę asów. Możliwe, że to przypadek, ale taka spiskowa teoria generalnie ma sens.
Pierwsze dwa słowa w podsumowaniu to: "nie polecam". Naprawdę, szczerze odradzam. Opowiadań wartych przeczytania jest zawrotna liczba równa jeden. Mowa tu o "Cudownym wynalazku pana Bella". Inne są marne, parę jest średnich. A miało być tak pięknie! Fantaści zjednoczeni pod szyldem jednego projektu. Jak, z goryczą, sam się o tym przekonałem - bzdura.