„Nowi mutanci” to koniec X-Menów, na który niepotrzebnie tyle czekaliśmy. Ten film powinien trafić prosto do serwisów VOD
„Nowi mutanci” po ponad dwóch latach w końcu trafili do kin. Niestety zupełnie niepotrzebnie. „The New Mutants”, czyli film wieńczący kinowe uniwersum X-Menów de facto po raz czwarty, który powinien trafić prosto do serwisów VOD.
OCENA
X-Men to jedna z najbardziej rozpoznawalnych grup superbohaterów w historii, ale prawdziwi fani Marvela wiedzą, że są oni tylko jedną z wielu grup mutantów w komiksach tego wydawnictwa. Oprócz nich funkcjonują takie formacje jak korporacyjne X-Factor, brutalne X-Force, Nowi mutanci itd.
Na ostatnią z wymienionych grup składają się przede wszystkim nastolatkowie, którzy z nielicznymi wyjątkami rzadko kiedy pojawiają się w tych najważniejszych komiksach poświęconych X-Menom oraz łączących serie crossoverach. Mimo to Fox zdecydował się poświęcić im film, który stał się spin-offem głównego cyklu.
Nikt wtedy nie wiedział, że „Nowi mutanci” będą takim łabędzim śpiewem pierwszych kinowych „X-Menów”.
Film wedle pierwotnego założenia miał być początkiem zupełnie nowej trylogii, a w ramach jego kontynuacji do uniwersum Foksa planowano wprowadzić Mr. Sinistera. Jak już wiemy, nic z tego nie wyszło — tak samo, jak z planów nakręcenia sceny po napisach z udziałem Antonio Banderasa w roli ojca jednego z bohaterów.
W rezultacie sceny po napisach nie było żadnej, bo takowe zwykle nawiązują do kolejnych produkcji — a nowych filmów w tym uniwersum, jeśli Disney nie da wolnej ręki Ryanowi Reynoldsowi, na co się nie zanosi, nie uświadczymy. Mutanci wrócili na łono Marvela, więc prędzej czy później X-Meni i spółka trafią do MCU.
„The New Mutants” to tym samym już w zasadzie czwarty epilog uniwersum „X-Men”, które wykreowała w 2000 r. wytwórnia Fox.
Pierwszym z nich była końcówka filmu „X-Men: Przyszłość, która nadejdzie” z 2014 r., która wymazała zarówno fatalne „X-Men: Ostatni Bastion”, jak i umieszczony w tej samej linii czasowej kiepski film „The Wolverine”. Zobaczyliśmy wtedy optymistyczne migawki ze szkoły Xaviera już po uratowaniu świata.
Z innego punktu widzenia za zakończenie serii można uznać film „X-Men: Mroczna Pheonix” z 2019 r. To prequel osadzony w latach 90. ubiegłego wieku, czyli przed wydarzeniami z rozpoczynającego serię filmu „X-Men” z 2000 r., ale przedstawia on nową linię czasową i, co istotne, zawiera sceny nakręcone najpóźniej.
Za zakończenie cyklu „X-Men” można uznać również „Logana”, czyli pożegnanie Hugh Jackmana z rolą Wolverine’a.
Wiele osób może oczywiście mówić, że to nieco naciągane, skoro nie mamy nawet pewności, że akcja filmu „Logan” z 2017 r. rozgrywa się w tym samym świecie, do którego doświadczony przez los bohater powrócił w „X-Men: Days of the Future Past”. Mimo to skłaniam się właśnie ku takiej interpretacji.
Oczywiście, jeśli tylko uznamy, że „Logan” jest chronologicznym zakończeniem uniwersum „X-Men”, to zostawia ono nieco cierpki posmak w ustach, bo trudno tu mówić o happy-endzie. Uważam jednak, że skoro w zasadzie od Wolverine’a się to wszystko te dwie dekady temu zaczęło, to razem z nim powinno się skończyć.
Nie przeszkadza mi to jednak widzieć w „The New Mutants” czwartego, symbolicznego zakończenie tego cyklu.
Chociaż kameralny spin-off miał trafić na ekrany przed „X-Men: Dark Phoenix”, to ze względu na liczne zawirowania związane z dokrętkami oraz przejęciem wytwórni Fox przez Disneya wraz ze wszystkimi aktywami tak się nie stało. Na premierę leżakujących w szufladzie „Nowych mutantów” czekaliśmy ponad dwa lata.
Niespodziewanie to ten niskobudżetowy horror na motywach niszowej serii komiksowej stał się ostatnim wprowadzonym do obiegu dziełem w uniwersum Foksa. Chciałbym przy tym napisać, że było warto na niego czekać, ale… skłamałbym. „The New Mutants” to typowy generyczny średniak, który w pamięć nie zapada.
Dziwne, że Disney aż tak bardzo się upierał przy kinowej premierze „The New Mutants”.
Ten film, będący schedą po unicestwionym już kinowym uniwersum, powinien być już dawno wydany w ramach serwisu VOD. Jeszcze zrozumiałbym, gdybyśmy mieli tu do czynienia z arcydziełem lub przynajmniej nietuzinkowym filmem na miarę „Jokera” lub wspomnianego już „Logana”, ale niestety — nic z tych rzeczy.
Mój redakcyjny kolega Przemek Dobrzyński był łaskawszy w swojej recenzji, podczas gdy ja widzę tu film do bólu generyczny. Nieco ponad 90 minut materiału to za mało, żeby polubić jednowymiarowe postaci, a nie pomogły drętwe dialogi. Pomiędzy sekwencjami brakowało też czasem wyraźnego związku przyczynowo-skutkowego.
Nie liczcie również na to, że „Nowi mutanci” będą przynajmniej wypakowani nawiązaniami do poprzednich produkcji.
„The New Mutants” to taka sztampowa opowieść o młodzieży, która trafiła do szpitala dla mutantów. Nie ma tu pielęgniarzy, a w zasięgu wzroku jest jedna lekarka, która bada moce swoich podopiecznych. Obiecuje im, że jeśli nad nimi zapanują, wrócą na łono społeczeństwa.
Twórcy więc nie kłamali, gdy obiecywali, że „Nowi mutanci” to taki kameralny spin-off. X-Meni zostali pokątnie wspomniani, ale równie dobrze mogłoby takiego nawiązania nie być — na podobnej zasadzie, jak w serialach „Legion” i „The Gifted”. Bohaterowie z innych filmów się nie pojawili — a szkoda.
Cały film wzięła na swoje barki piątka nastolatków oraz ich lekarka.
Na pozór ci protagoniści są niezwykle różnorodni i mają mniej lub bardziej nietypowe zdolności. Największym zaskoczeniem było jednak to, że główną bohaterką wcale nie jest tutaj Rahne Sinclair grana przez znaną z „Gry o tron” aktorkę Maisie Williams, która pojawiała się w materiałach marketingowych.
Jako widzowie śledzimy losy Danielle Moonstar (Blu Hunt), która w momencie rozpoczęcia filmu w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach trafia na łono grupy. To z jej perspektywy poznajemy zarówno szpital, jak i pozostałych bohaterów, w tym wspomnianą lekarkę — dr Reyes.
Danielle i Rahne szybko się zaprzyjaźniają i zaczyna między nimi iskrzyć.
Pozostali członkowie grupy nie pałają jednak do nowej dziewczyny miłością. Roberto da Costa (Henry Zaga) i Sam Guthrie (Charlie Heaton) są wobec niej w najlepszym razie obojętni, a Illyana Rasputin (Anya Taylor-Joy), czyli siostra Colossusa znanego z serii „Deadpool”, nie kryje swej wrogości.
Twórcy chcieli, by w grupie pojawiła się jakaś dynamika, ale zabrakło chemii. Najbarwniejsza z towarzystwa jest Illyana, ale tej postaci akurat ciut za blisko do granicy autoparodii — ma problem z autorytetami, umie się teleportować i walczy z użyciem magicznego miecza, a pomaga jej w tym wszystkim… pluszowy smok.
Ciężko brać też na poważnie antagonistów.
Przez pół filmu w zasadzie nic się nie dzieje i poznajemy mimochodem kolejne postaci, a potem raz-dwa dowiadujemy się, z jakiego powodu młodzież nawiedzają na jawie koszmary. Nagle też ni stąd, ni zowąd na scenie pojawia się ogromny Yogi z czerwonymi oczami, a z nim dziwne maszkary bez normalnej twarzy.
Mimo tego, że strachy nabrały tu realnych kształtów, sam jednak ani razu nie bałem się o bohaterów. Film nie jest również krwawy, brakuje w nim scen seksu i nie spodziewajcie się, że film zacznie uśmiercać kolejno postaci, bo „The New Mutants” bynajmniej nie jest slasherem, tylko mało strasznym horrorem.
Mając to wszystko na uwadze, nie mogę zarekomendować seansu — i to nawet jeśli tak jak ja uwielbiacie serię „X-Men” i stęskniliście się już za kinem na tyle, że gotowi jesteście zaryzykować wizytę w nim w dobie koronawirusa. Jak koniecznie chcecie coś zobaczyć w kinie, to już lepiej obejrzyjcie „Tenet”.
Film już w kinach.
Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj serwis Rozrywka.Blog w Google News.