REKLAMA

Disney wpędzi "Star Wars" do grobu. Tragiczny "Obi-Wan Kenobi" nie ma nic wspólnego z filmami Lucasa

Serial "Obi-Wan Kenobi" miał ostatecznie udowodnić, że Disney nauczył się czegoś na błędach trylogii sequeli. Nie tylko zrozumiał, na czym "Gwiezdne wojny" naprawdę polegają, ale wrócił do bohaterów i idei pokazywanych w filmach George'a Lucasa. Niektórzy uważają, że to mu się udało, ale dla mnie nowość Disney+ jest największym rozczarowaniem roku.

obi wan kenobi disney plus opinia
REKLAMA

Załóż konto Disney Plus z tego linku, skorzystaj z promocyjnej ceny (2 miesiące gratis).

Uwaga! Tekst zawiera spoilery z finału serialu "Obi-Wan Kenobi".

Przed premierą nowej produkcji Disney+ wiele mówiło się o tym, że "Obi-Wan Kenobi" to swoisty serialowy samograj. Nieczęsto przecież po tylu latach dochodzi do ponownego spotkania tak ikonicznych bohaterów jak Darth Vader/Anakin Skywalker i właśnie Ben Kenobi. Część fanów wieszczyła co prawda mroczną przyszłość dla marki zarządzanej przez Kathleen Kennedy, ale większość dała się przekonać obietnicy kontynuacji wątków z "Zemsty Sithów".

REKLAMA

Po obejrzeniu finałowego odcinka, który w środę zadebiutował na Disney+, mogę otwarcie powiedzieć, że byliśmy naiwni. I tak, zaliczam się do tego grona, bo mimo wszystko miałem nadzieję. Choć Disney na przestrzeni ostatnich lat wielokrotnie pokazywał, że "Gwiezdne wojny" są dla niego tylko maszynką do zarabiania pieniędzy w łatwy sposób. Oczywiście przy użyciu nostalgii i powtarzanych w kółko pomysłów. Nie było tak naprawdę powodu wierzyć, że teraz będzie inaczej, może poza zaangażowaniem Ewana McGregora i Haydena Christensena. Z drugiej strony, "Obi-Wan Kenobi" mógł być serialem odtwórczym, ale przynajmniej dobrym i godnym marki "Star Wars" od strony technicznej.

"Obi-Wan Kenobi" potwierdza, że Disney nadal nie rozumie "Gwiezdnych wojen".

George Lucas przez lata dostał wiele razy po głowie za swoje reżyserskie umiejętności i pracę nad obiema trylogiami "Star Wars". Część z tym krytycznych uwag miała oczywiście poparcie w rzeczywistości, ale hollywoodzki filmowiec finalnie stał się ofiarą złej prasy i agresywnego fandomu. W 2022 roku opinia publiczna ma jednak zupełnie inne nastawienie do prequeli niż dawniej. Wielu widzów otwarcie mówi, że "Zemsta Sithów" to ich ulubiona część gwiezdnej sagi.

Osobiście postawiłbym ją raczej na 2. miejscu swojego rankingu, ale nie ma to wielkiego znaczenia. Bo mocnym stronom "Zemsty Sithów" nikt obiektywny nie będzie w stanie zaprzeczyć. Epizod III jest ambitny, emocjonujący, pełen zwrotów akcji, wielki i dramatyczny niczym grecka tragedia. To opowieść na swój sposób wyrastająca ponad życie, ale jednocześnie umiejscowiona w wiarygodnym świecie, który nie istnieje tylko po to, by być tłem dla głównego bohatera. "Zemsty Sithów" jest wszystkim tym, czym "Obi-Wan Kenobi" nie jest.

Porównywanie filmu kinowego do serialu pod względem skali nie jest do końca fair, ale przecież Disney ma pieniądze, by tworzyć najbardziej imponujące produkcje na świecie. Zresztą akurat w "Obi-Wanie Kenobim" nie funkcjonuje niemal nic. To serial napisany na kolanie, pełen olbrzymich dziur logicznych, zrealizowany w wielu miejscach w oczywisty sposób "po taniości" i w dodatku absolutnie tragicznie wyreżyserowany.

Od lat nie widziałem wysokobudżetowej produkcji, która w takim stopniu roiła by się od niewłaściwych decyzji reżyserskich i podstawowych błędów warsztatowych. Odpowiedzialna za całość serialu Deborah Chow ma na swoim koncie pracę przy tak głośnych tytułach jak: "Zagubieni w kosmosie", "Jessica Jones" czy "The Mandalorian", ale "Obi-Wan Kenobi" był największym wzywaniem w jej karierze. Kompletnie mu nie podołała, a jej wkład zostanie zapamiętany głównie ze względu na fatalnie kręcone sceny akcji "z ręki", leniwe flashbacki i próby zatuszowania niskiego budżetu przez umiejscawianie każdej dużej sekwencji w nocy.

"Obi-Wan Kenobi" nie jest nawet źle nakręconą, ale dobrą historią. Ma do zaoferowania tylko pustą nostalgię.

Bardzo skrajne reakcje na ostatni odcinek tego serialu w oczywisty sposób pokazują, iż niektórym widzom to wystarcza. Nie ma dla nich znaczenia, że ostateczna scena walki została nakręcona nieudolnie. Ani to jak niewiarygodny jest świat złożony z setek planet, gdy bohaterowie bez przerwy pojawiają się i znikają z ekranu bez żadnego wytłumaczenia, jakby cała historia rozgrywała się na 20 metrach kwadratowych lub nawet lepiej na teatralnej scenie. Nie będą zwracać też uwagi na oczywisty do bólu twist związany z postacią Revy, czy "fillerowość" 2. i 4. odcinka.

Dla takich osób wystarczy, że Obi-Wan mówi na koniec "Hello there", a widz dowiaduje się, skąd Luke Skywalker dostał zabawkowy T-16 Skyhopper. Powierzchowne nawiązania do oryginalnej trylogii i prequeli mają dla nich większe znaczenie niż świeża, logiczna fabuła. Co z tego, że Obi-Wan i Anakin wyglądają niesamowicie staro w swojej scenie umiejscowionej przed "Atakiem klonów" (zresztą jedynej, a wszyscy liczyliśmy na więcej) i byle youtuber jest w stanie w kilka godzin po premierze poprawić ich wygląd. Liczy się tylko jedno -to oni, znowu razem, znowu walczą.

Nie jestem osobą całkowicie pozbawioną nostalgii. "Zemsta Sithów" to film "Star Wars", do którego wracam najczęściej. Naprawdę zależało mi, by kontynuacja historii Anakina Skywalkera i jego dawnego mistrza stała na jak najwyższym poziomie. Nie akceptuję jednak sytuacji, gdy oczywiste problemy nowego serialu Disney+ są przykrywane przez fanów, bo ci mają wielką ochotę wcielić się w rolę mema z Leonardo DiCaprio. Nie oznacza to też oczywiście, że "Obi-Wan Kenobi" jest pozbawiony jakichkolwiek plusów. Vivien Lyra Blair poradziła sobie naprawdę dobrze w roli młodej Leii Organy, a Ewan McGregor pokazał, że wciąż zależy mu na "Gwiezdnych wojnach". Doceniam też dialog między Anakinem i Obi-Wanem w finałowym odcinku, choć sama walka stała na niskim poziomie od strony choreografii, układu kamer i montażu.

Najgorzej, że "Obi-Wan Kenobi" pokazuje jak na dłoni jedno - Disney niczego się nauczył na trylogii sequeli.

REKLAMA

Mówię tutaj Disney, choć może raczej powinienem powiedzieć: "Lucasfilm". To szefowa tej firmy Kathleen Kennedy jest w oczywisty sposób główną winowajczynią obecnego stanu rzeczy. Szefowie Disneya mieli natomiast niejedną okazję, by zastąpić ją kimś o większych kompetencjach w kierowaniu taką marka jak "Stars Wars". Nigdy z nich jednak nie skorzystali. A przecież "Obi-Wan Kenobi" popełnia te same błędy co wcześniej "Księga Boby Fetta", trylogia sequeli czy "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie".

Chodzi o nadmierne żerowanie na nostalgii, tłumaczenie szczegółów, o które nikt nie pytał (jak pochodzenie nazwiska Hana Solo czy modelu śmigacza powietrznego Luke'a), a także pędzącą bez ładu i składu akcję czy ogólną martwotę otaczającego bohaterów świata. Zapewniam was, że fani będą pamiętać tylko dwie planety, które pojawiły się w serialu - już zakorzenione w ich pamięci Tatooine i Mustafar. Reszta z nich pozostawia po sobie tak nijakie wrażenie i tak bardzo razi sztucznością, że wkrótce odejdą w mroki zapomnienia. Równie drastyczny los "Obi-Wana Kenobiego" oczywiście nie czeka. Mam jednak wrażenie, że gdy tylko opadnie pierwsza ekscytacja, to ocena tej produkcji u wielu osób może ulec drastycznemu pogorszeniu. Podobnie jak to było w przypadku "Przebudzenia Mocy".

Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA