I stało się. Chociaż jeszcze do dnia wczorajszej premiery nie byłem pewien że to naprawdę się stanie. A jednak jest. Nowa Edyta Bartosiewicz, brzmiąca jakby wciąż była w latach 90.
Od dźwięków otwierającej płytę "Pętli" słyszymy wyraźnie że Edyta nie nagrała płyty teraz. Chociaż ten utwór jest akurat dosyć spokojny, to gdzieniegdzie słyszymy lekki, gitarowy czad np. w "Renovatio", "Italiano" czy w "Ryszardzie". Jeśli już musimy to wsadzać to jakiejś muzycznej szufladki, to najlepsze będzie określenie "blues rock". Ale wyłącznie w melodiach - jest spokojnie, stonowanie, ale nie usypiająco (nie licząc strasznie nudnej "Orkiestry tamtych dni" i przeciągniętego na siłę ostatniego "Tam dokąd zmierzam").
"Niewinność" którą poznaliśmy już w 2002, ma dokładnie taki sam podkład instrumentalny, ale jest zupełnie nowa warstwa wokalna - totalnie urzeka. Edyta podobno nie dokończyła wcześniej albumu z powodu problemów z głosem. Nie wiem jakie to były problemy, ale tutaj ich nie słychać. Edyta śpiewa dalej melodyjnie, po swojemu, ale czasami zdarza się jej niemal na siłę przeciągać i dośpiewywać głoski żeby przedłużyć wokal.
Co zwraca uwagę? Na pewno "Ryszard", które spokojnie mogłoby zagrać Hey obecnej dekady, "Madame Bijou" urzeka wokalizami i bluesowym nastrojem, "Italiano" zaskakuje nieśmiale wplecionymi między gitary beatami, "Cień" nastraja cichymi, acz ostrymi riffami, a wszystkie utwory (nie tylko te wcześniej wymienione) zasługują na ukłon przez teksty. Sznyt poetycki zmieszany z przystępnymi słowami.
Ten album mogło zabić tylko jedno - długie oczekiwanie i rosnące przez to oczekiwania fanów. Na szczęście fani, którzy w latach 90. byli nastolatkami - już dorośli. I jest to album definitywnie dla dorosłych słuchaczy. Edyto, witamy z powrotem! I następnym razem nie każ nam czekać całych piętnastu lat.