Nominacje do Oscarów są przewidywalne, polityczne i pokazują dominację streamingu. Polska prawica będzie miała używanie
W poniedziałek popołudniu poznaliśmy filmy nominowane w ramach 93. ceremonii rozdania Oscarów. Amerykańska Akademia Filmowa swoimi wyborami pokazała chęć podążania za trendami i jednocześnie typową dla siebie przewidywalność. A najmocniej na kryzysie kin skorzystał bez dwóch zdań Netflix.
Na samym wstępie trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że lista filmów nominowanych do Oscarów wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby nie pandemia koronawirusa. Wymienienie wszystkich głośnych blockbusterów i mocnych kandydatów do nagród, których premiera została przełożona na następny rok z powodu zamknięcia kin, zajęłoby długie minuty. Nie ma wątpliwości, że przynajmniej część z nich znalazłaby się wśród wyróżnionych produkcji.
Strata jednych jest jednak zyskiem innych. W 2020 roku na pandemii najlepiej wyszedł oczywiście Netflix. Największa światowa platforma streamingowa nie tylko znacząco powiększyła liczbę subskrybentów w omawianym okresie, ale też jako jedyna miała możliwości i środki na wypuszczenie kilkunastu potencjalnie oscarowych filmów. Czy to oznacza, że w przeciwnym wypadku „Ma Rainey: Matka Bluesa”, „Mank” czy „Proces Siódemki z Chicago” nie miałyby szans na nominacje? Taki wniosek szedłby za daleko, lecz na pewno serwis miałby zdecydowanie mniejsze szanse na końcowy triumf. Bo wbrew pozorom między Hollywood i Netfliksem nadal nie ma jakiejś wielkiej miłości. Zeszłoroczna porażka platformy podczas 92. gali wręczenia Oscarów pokazała to jak na dłoni.
W 2021 roku Netflix ma bardzo niewielu konkurentów. Właściwie wszystkie nominowane filmy należą zresztą do jednej kategorii – oscarowego dramatu.
Za największą „superprodukcję” nominowaną do statuetki dla najlepszego filmu można uznać „Proces Siódemki z Chicago”, a przecież w normalnych okolicznościach podobnie mocnych obsadowo filmów byłoby znacznie więcej. Rzecz w tym, że mniejsze produkcje z bardziej zrównoważonym budżetem łatwiej było dokończyć w pandemii i wypuścić do kin czy na VOD bez obawy o olbrzymią finansową klapę.
W sumie dlatego Amerykańska Akademia Filmowa nawet nie miała wielkiego wyboru. Nominacje mogły w dużej mierze otrzymać tylko typowe dramaty oparte na jednej, dwóch silnych aktorskich kreacjach i filmy podejmujące tematy polityczne. Hollywood jak zwykle łaskawie spojrzało też na film o przemyśle filmowym, dlatego „Mank” zebrał tak wiele wyróżnień (łącznie 10, czyli najwięcej ze wszystkich tytułów). Akademicy dosyć ostrożnie podeszli też do jakichkolwiek eksperymentów z formą, bo przecież choćby „Obiecująca. Młoda. Kobieta” zapowiadająca się na nieco odważniejsze kino w dużej mierze dopasowuje się do typowego oscarowego kina środka.
Oscary 2021 pokazują, że Akademia Filmowa pragnie iść z duchem czasów. Ale powolutku i bez szaleństw.
W internecie na pewno nie zabraknie komentarzy dotyczącej dużej liczby nominowanych produkcji poświęconych Afroamerykanom (członkowie Akademii zwrócili też uwagę na obywateli pochodzenia azjatyckiego za sprawą filmu „Minari”). Lewica będzie chwalić taki obrót sprawy, prawica będzie krzyczeć o polityzacji przemysłu filmowego. Co oczywiście trudno brać poważnie, bo Oscary zawsze były mniejszym lub większym stopniu polityczne. Liczba przeciętnych tytułów poświęconych ważkiej sprawie, które nagrodzono na przestrzeni istnienia tej nagrody jest bardzo długa. Nie jest to po prostu nic nowego.
To co faktycznie się systematycznie zmienia, to liczba Akademików należących do etnicznych mniejszości. Dlatego możemy się spodziewać, że Oscary pozostaną bardziej otwarte na osiągnięcia czarnoskórych aktorów i zagraniczne kino. Ale czy naprawdę należy traktować to w kategoriach problemu? W innym wypadku polskie kino nie miałoby szans na tyle nominacji, co w ostatnich czasach. A przecież podczas 93. ceremonii rozdania Oscarów o nagrodę za najlepsze zdjęcia powalczy operator „Nowin ze świata” Dariusz Wolski.
Największe szanse na zdobycie statuetki dla najlepszego aktora ma Chadwick Boseman. I to też jest cześć oscarowej polityki.
Gdyby nie pandemia i przedwczesna śmierć gwiazdy „Czarnej Pantery” film taki jak „Ma Rainey: Matka Bluesa” nie miałby szans na tak wiele Oscarów. Można się oczywiście obrażać na wykorzystywanie nieżyjącego aktora jako swoistej karty przetargowej (choć przecież lata temu z Heathem Ledgerem było podobnie). Ale można też odbierać trwającą wokół niego kampanię inaczej – jako chęć oddania świetnemu aktorowi hołdu przez środowisko. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku.
Oscary nigdy nie przestaną być plebiscytem budzącym pewne kontrowersje. Nominacje w niektórych kategoriach nadal wołają o pomstę do nieba (patrz: pełnometrażowe animacje), bo nadal można mieć bardzo poważne wątpliwości, czy głosujący obejrzeli większość produkcji z wybranej wcześniej shortlisty. A w takiej sytuacji serwisy streamingowe pokroju Netfliksa czy Amazon Prime Video mają ułatwione zadanie, bo obejrzenie dostępnych tam produkcji wymaga najmniej wysiłku.
Nie oznacza to jednak, że na Akademię Filmową warto się obrażać, bo akurat w 2021 roku wyróżniła więcej osób o tym czy innym kolorze skóry. Lub dlatego, że Netflix dostał aż 35 nominacji. A niestety wiele osób od razu sięga po najmocniejsze hasła, zanim choćby obejrzą nominowany film. Zresztą tak samo jak członkowie Akademii. W tym nominujący i komentujący są do siebie bardzo podobni.