Nie liczcie na krasnoludy i smoki. Przed wami mur czystej SF z domieszką horroru. Tak rzecze napis na tyle książki Roberta J. Szmidta "Ostatni zjazd przed Litwą". Jednak pozostaje kwestia, czy ten napis wyraźnie kłamie, czy tylko mija się z prawdą...
Nie, krasnoludów i innych cudaków rzeczywiście tutaj nie uświadczymy (wprawdzie pojawiają się jednorożce, ale w "trochę" innej postaci niż byśmy się spodziewali). Jednak nazwanie tego zbioru opowiadań czystym science-fiction jest przesadą lub, w najlepszym razie, niedopowiedzeniem. O ile niektóre z pięciu opowiadań redaktora naczelnego czasopisma "Science Fiction" są w miarę typowymi opowieściami z gatunku fantastyki naukowej, pozostałe wyłamują się ze schematów. Przynajmniej jeśli o gatunek chodzi, z innymi kwestiami jest nieco gorzej.
Jak już wspomniałem, do tego zbioru opowiadań zalicza się pięć historii. Wszystkie były już publikowane na łamach "Science Fiction", więc stali czytelnicy czasopisma nie znajdą tu nic nowego. Opowiadania znacznie różnią się od siebie - nie są powiązane fabularnie, akcja dzieje się w całkowicie odmiennych przestrzeniach, zmieniają się także bohaterowie. Na pierwszy ogień idzie "Cicha Góra", klimatyczny mariaż fantasy i horroru z domieszką science-fiction i wszechobecnego mistycyzmu. Jakkolwiek to skomplikowanie nie brzmi - opisuje historię w sposób dosyć schematyczny (acz zakończenie może zaskoczyć). Mianowicie Andrzej Arthmański wraz z małą córeczką jadą w bliżej nieokreślony zakątek Polski, mają wypadek i gdy Andrzej odzyskuje przytomność, z przerażeniem stwierdza, iż jego pociecha zniknęła, a nieopodal leżące miasto jest jakieś... wymarłe. Najlepiej tu wyszło autorowi budowanie atmosfery - mistycznej i niepokojącej. Jednak chyba nie do końca udało mu się wykorzystać potencjał drzemiący w historii.
Kolejnym w spisie treści opowiadaniem jest "Ciemna strona Księżyca". Opowieść mająca najwięcej w całym zbiorze wspólnego z czystym SF, jednak - niestety - jest jednocześnie najgorsza z nich wszystkich. Zaczyna się dosyć ciekawie, w małej prowincji gdzieś na pustynnym odludziu. Jednak po tym swoistym preludium, mimo że opowiadanie nabiera barw fantastyki naukowej, staje się schematyczną, naiwną, nieciekawą i do bólu przewidywalną opowiastką o walce ludzi z mutantami. Od strony 145. obcujemy z najciekawszą częścią - "Mrokiem nad Tokyoramą". I choć motyw krwawego sportu przyszłości (tutaj - połączenia szachów z walkami samurajów) jest dosyć oklepany, to fabuła zapowiada się interesująco. Jeden z pionków, ulubieniec publiczności po wygranej walce z gońcem, jest postacią niezwykle barwną i nietuzinkową, a jego historia z początku urzeka. Czar pryska pod sam koniec, jednak do tego momentu czytamy o jego losach z wypiekami na twarzy.
Tytułowy "Ostatni zjazd przed Litwą" jest opowiadaniem przeciętnym, wręcz słabym, ale mimo to - ciekawym. Autor oryginalnie połączył science-fiction z trafnymi odniesieniami do twórczości Henryka Sienkiewicza, które są aż nadto widoczne. Gdyby słynny autor Trylogii pisał swe dzieło kilkaset lat później, to bardzo możliwe, że tak by właśnie ono wyglądało. I choć Szmidtowi nie udało się przenieść magii towarzyszącej dziełom Sienkiewicza, to zrobił coś, co wielki (acz nie sakralizując jego postaci) pisarz powinien zrobić w swoich powieściach - narysować o wiele bardziej realistyczne i o wiele mniej płaskie postaci. A skoro już jesteśmy przy sytuacji politycznej w Polsce (a choćby i w czasach rozbiorów), przechodzimy do ostatniego opowiadania umieszczonego w zbiorze Szmidta - "Polowanie na jednorożca". Akcja tegoż dzieje się w niedalekiej przyszłości (lub raczej w alternatywnej teraźniejszości), gdzie do gry politycznej wkraczają telepaci, bioenergoterapeuci oraz wspomniani "jednorożce". I chociaż intryga ukartowana jest całkiem umiejętnie - czegoś tu zabrakło, by nazwać opowiadanie dobrym. Przede wszystkim jest ono przekombinowane i tak nieprawdopodobne, że czytelnikowi ciężko ogarnąć, co się przed chwilą stało, dlaczego i jakie będą tego konsekwencje. Przede wszystkim jednak zakończenie jest bez pewnej pointy.
I tu dochodzimy do sedna i głównej bolączki zbioru - historie nie zapadają w pamięć i nie zmuszają do jakichkolwiek przemyśleń. Właściwie to są tylko opowiadaniami i ich celem jest dostarczenie nam rozrywki. Jednak jeśli odkładamy jakiekolwiek dzieło literackie beż żalu i nie wzbogaceni w żaden sposób wewnętrznie - jest to bubel. Ja jednak bublem bym "Ostatniego zjazdu na Litwie" nie nazwał - jest to niezła, rzemieślnicza robota, której dwoma największymi zaletami są fakt, że nie odrzuca, mimo płytkości zawartych w niej historii oraz to, iż dostarcza godziwej rozrywki i potrafi pomóc na chwilę zapomnieć o otaczającej nas rzeczywistości. W sam raz na leniwe, letnie popołudnia. Jednak lato się kończy, toteż nie poleciłbym tej książki nikomu. Ni to dla fanów Szmidta (którzy już znają zapewne treść opowiadań), ni dla czytelników szeroko pojętej SF (jest mnóstwo innych alternatyw), wreszcie nie dla tych, którzy próbują się przekonać do tego gatunku (bo ani te opowiadania typowe dla gatunku, ani nie zachęcą raczej do sięgnięcia po inne dzieła fantastyczno-naukowe). A skoro zaczyna się rok szkolny, warto zająć się czytaniem czegoś z pogranicza. Stanisław Lem nadal jest najpopularniejszym polskim pisarzem na świecie - nie bez powodu.