Wykastrowana historia rodem z harlequina na srebrnym ekranie. "Pięćdziesiąt twarzy Greya", recenzja sPlay
Można już odetchnąć z ulgą, największa medialna wydmuszka ostatnich 5 lat weszła na ekrany. "Pięćdziesiąt twarzy Greya" - ekranizacja bestsellerowej powieści E. L. James - to okropnie nudne, pozbawione chemii romansidło, które oparto na bardzo dobrym marketingu. Zaskoczenie? Żadne. Twórcy filmu przygotowywali mnie na to od samego początku.
Mógłbym już zacząć tyradę na temat tego, jak kompletnie nijakim filmem jest "Pięćdziesiąt twarzy Greya" tylko, że to było absolutnie do przewidzenia. Czy ktoś idąc na seans spodziewał się, że historia o Christianie Greyu i Anastasii Steele okaże się poruszającym i pięknym filmem? Może jedynie męskie grono odbiorców oczekiwało, że na sali kinowej uśmieje się po pachy, ale i to nie było do końca możliwe.
"Pięćdziesiąt twarzy Greya" to po prostu film bez jakiegokolwiek wyrazu, okropnie nudny i do bólu przewidywalny.
Trudno właściwie gnoić twórców ekranizacji książki E. L. James. Przecież o to chodziło od samego początku, o stworzenie dzieła, które będzie bazować na "szokującej" książce, przyciągając masy ludzi do kin. Wystarczyło dobrać jeszcze odpowiednią datę premiery - oczywisty wybór to Walentynki - i sukces box office gwarantowany. Dla zmydlenia niektórym oczu film otrzymał kategorię dla dorosłych i mniej zorientowanych kusił romantyczną opowieścią o pięknej i bestii.
"Pięćdziesiąt twarzy Greya" jest tylko i wyłącznie tanim romansidłem rodem z harlequinów. Tyle, że w przeciwieństwie do innych tego typu produkcji, tutaj mieliśmy do czynienia z porządnym budżetem i bardzo mocną podporą marketingową.
Nawet ci, którzy nie mieli z książką E. L. James do czynienia, doskonale wiedzieli, o co chodzi. Wystarczyło rzucanie w ludzi takimi hasłami jak: sadomasochistyczny seks, szokująca historia o miłości i miliony sprzedanych książek. Z tyłu głowy już powinna zapalić się czerwona lampka, że ktoś próbuje po prostu zarobić grube pieniądze i sprzedać tanią chińszczyznę po zawyżonych cenach.
Tak naprawdę w kinie można zobaczyć bardzo grzeczny film o tym, jak młoda, naiwna i zahukana Anastasia Steele (Dakota Johnson) zakochuje się w pięknym i bogatym Christianie Greyu (Jamie Dornan). Niedostępny, zaborczy i trochę mroczny Grey to spełnienie kobiecych fantazji, które oklejone jest etykietką - patrz, ale nie dotykaj.
O głównym bohaterze można myśleć jak o zakazanym owocu. Trochę strach zrywać, ale kusi jak cholera. Toksyczny związek i spełnienie marzeń o oswojeniu potwora od dawna sprawdzało się w literaturze oraz filmie. To prosty schemat, na którym E. L. James oraz twórcy filmu bazowali.
Problem tylko w tym, że "Pięćdziesiąt twarzy Greya" nie musiało być filmem aż tak drętwym. Bardzo chciałem - podczas 2 godzin wysiedzonych w fotelu - śmiać się, ale z trudem mi to wychodziło. Nawet wszystkie zebrane do kupy romantyczne klisze nie pozwalały mi na szczery uśmiech. Latanie Greya z gołą klatą i rzucanie przez niego tanimi frazesami mogło radować na początku, ale gdy historia zaczęła robić się "poważna", nuda zapanowała już do samego końca. Szkoda, bo przecież twórcy na podstawie materiału źródłowego mogli stworzyć melodramat przypominający (chociaż trochę) "Ostatnie tango w Paryżu".
"Pięćdziesiąt twarzy Greya" nie ma jednak nic w sobie z ciężkiego klimatu dzieła Bertolucciego. Dakota Johnson i Jamie Dornan zachowywali się jak cienie Marlona Brando i Marii Schneider. Między bohaterami nie było czuć żadnej chemii, a ich rozbierane sceny wyglądały jak seks nastolatków, którzy odkrywają dopiero swoje ciała. Erotyczna otoczka prysła bardzo szybko i ustąpiła miejsca lekkiej harlequinowskiej historii. Jeżeli liczycie na soft porno z BDSM w tle, to możecie się bardzo rozczarować.
Jeśli już na ekranie pokazywane są sceny seksu, to brakuje im pasji, namiętności i ociupinkę wulgarności. Grey uderza Anastasię swoim pejczem od niechcenia, jakby była to dla niego pierwszyzna.
Kreacja Jamiego Dornana absolutnie mnie nie przekonała. Podobnie jak Dakoty Johnson, która wyglądała dla mnie jak postać ze znanych polskich scripted docu. Mógłbym już przeboleć fabułę i żółwie tempo akcji, ale na litość boską nie drewniane aktorstwo. "Pięćdziesiąt twarzy Greya" opiera się na chorej miłości, ubezwłasnowolnieniu, przemianie, oddaniu, ale ja nic takiego na ekranie nie widziałem. Co najwyżej marną imitację tych uczuć.
Na dodatek nie trzeba czytać książki, aby wiedzieć co za chwilę wydarzy się na ekranie. Tak samo wygląda sprawa z niewyobrażalnie drętwymi dialogami rzucanymi od niechcenia. Niektóre zwroty w wykonaniu Greya miały śmieszyć, ale wzbudzały najwyżej litość i chęć poklepania głównego bohatera po plecach.
"Pięćdziesiąt twarzy Greya" absolutnie nie zasługuje na waszą uwagę i wielką promocję, która była od dawna przygotowywana.
Gdyby ekranizacja książki E. L. James była chociaż z kategorii filmów "tak złych, że aż dobrych" można by rozważyć wydanie pieniędzy na bilet, mając nadzieję na wielki ubaw. Niestety nawet na to widz nie może liczyć. Czego więc można się spodziewać? Dwugodzinnej nudy, poczucia "jestem tu za karę" i wybijania palcami rytmu świetnych piosenek użytych w filmie.