Piłsudskiego widzicie w kinie częściej niż na lekcjach historii? Polskie filmy historyczne po prostu lubią nudę i powtarzalność
Dwa filmy w obu gra Borys Szyc, a jednym z bohaterów jest Józef Piłsudski. Brzmi jak temat wypracowania szkolnego na lekcję historii lub języka polskiego? Nie, to raczej codzienna rzeczywistość polskiego widza, który co chwila jest raczony kinem historycznym na kilka wybranych tematów. Dlaczego ten gatunek tak bardzo lubi powtarzalność?
Niemal dokładnie rok temu do kin w odstępie zaledwie kilkunastu dni trafiły dwie produkcje poświęcone słynnemu polskiemu dywizjonowi walczącemu w Bitwie o Anglię. Porównanie „Dywizjonu 303. Historii prawdziwej” z „303. Bitwą o Anglię” było pod wieloma względami interesującym ćwiczeniem umysłowym, ale to powtarzanie do znudzenia jednego tematu nie jest niczym nowym w historii polskiego kina, ale również światowego kina. Dlatego większość osób skwitowała ten fakt kilkoma żartami lub co najwyżej wzruszeniem ramion na widok stanu produkcji historycznych w naszym kraju.
Liczba dzieł tego typu, mimo często negatywnych opinii krytyków, wciąż rośnie. Dlatego warto pochylić się nad możliwymi powodami takiego stanu rzeczy. Tym bardziej, że Polacy naprawdę uwielbiają filmy i seriale umiejscowione w naszej przeszłości, a na ten gatunek szczególnie przyjaznym wzrokiem patrzy także obecna władza.
Tak zwane „filmy-bliźniaki” to zjawisko dosyć często w przemyśle kinowym, które lubi tworzyć dzieła rocznicowe.
Okrągła rocznica urodzin, śmierci lub ważnego wydarzenia wydaje się wytwórniom i producentom dosyć pewną inwestycją, bo można liczyć, że na pewno będzie o niej głośno. Podobne do siebie jak dwie krople wody produkcje powstają też z innych powodów (silnej fascynacji danym zjawiskiem, przecieku informacji, a nawet korporacyjnego szpiegostwa). Najczęściej mamy jednak do czynienia z taką sytuacją jak w przypadku „Jobsa” i „Steve'a Jobsa”, „Capote'a” i „Bez skrupułów” czy „Churchilla” i „Czasu mroku”.
Z tego powodu kino historyczne jest szczególnie narażone na powtarzalność, a w Polsce nakładają się na to dodatkowe cechy. Nasza mentalność i sposób w jaki rozmawiamy o przeszłości narodu silnie wpływają na nastawienie do poszczególnych okresów historycznych. Pewne tematy zostają z góry odrzucone, a inne cieszą się niesłabnącą popularnością. Oczywiście nie powinno nikogo dziwić, że II wojna światowa i PRL to okresy częściej omawiane niż epoka romantyczna i oświecenie, ale dysproporcja między tym, co jest tematem dla polskiego kina historycznego a co nigdy nim nie będzie, może budzić silny niepokój.
W przypadku filmów powiązanych choć częściowo z II wojną światową można było upiec dwie (albo i trzy) pieczenie na jednym ogniu. Uczniowie gromadnie szli do kin, część widzów chciała uczcić rocznicę napaści na Polskę przez hitlerowskie Niemcy, a przy okazji dobrze wiązało się to z martyrologiczno-patetyczną opowieść o szczególnej roli naszego narodu. I wojna światowa nigdy nie była tak wygodna w moralnej ocenie, a nieistniejąca Polska miała w niej znaczenie z punktu widzenia globalnego konfliktu marginalne. Skutecznie odstraszało to filmowe studia aż do 2018 roku, „Kamerdynera”, „Legionów” i „Piłsudskiego”.
Równie monotematyczny jak dobór tematów zwykle okazywała się też zebrana obsada. Można się śmiać, że Borys Szyc zagrał w każdym z wymienionych w poprzednim akapicie filmach (a wkrótce znów przywdzieje kostium z XX wieku, bo pojawi się też w serialu BBC „Świat w ogniu”), ale to nie do końca wina tego aktora. Polscy twórcy uderzają bez wahania w znajome tony, bo uważają, że sama obecność Tomasza Kota, Sebastiana Fabijańskiego czy Magdaleny Boczarskiej automatycznie zapewni im widzów.
Można mieć co do tego wątpliwości, nawet jeśli pewni aktorzy faktycznie czują się lepiej w kostiumie historycznym od innych. Jednocześnie trudno to tak naprawdę rzetelnie sprawdzić, bo scenarzyści, reżyserzy i aktorzy nie próbują się sprawdzić na gruncie nieco bardziej nieoczywistym. Gdzie film poświęcony życiu Polaków pod zaborami (bo „Eter” Zanussiego się tu nie liczy)? Czemu nikt nie próbował podjąć trudu zrobienia dobrego eposu średniowiecznego? Dlaczego tak rzadko próbujemy dotykać staropolskich legend i podań? Listę ciekawych wydarzeń i porywających historii można by jeszcze długo wymieniać.
Teoretycznie o intelektualne lenistwo dałoby się oskarżyć też widzów, ale tak naprawdę nikt nie spróbował nawet rzucić im wyzwania.
Bo trudno uważać za to ahistorycznego „Faraona” czy trochę już zapomnianą „Śmierć prezydenta”. Ryzykiem nie było też adaptowanie Sienkiewicza. Nie mam zamiaru podważać pracy wykonanej przy którymkolwiek z wymienionych filmów. Nie we wszystkich z nich warstwa historyczna była też priorytetem. Od czasu PRL-u dwoma filmami najbardziej odbiegającymi od klucza doboru opowieści były „Wołyń” i „Bitwa pod Wiedniem”. I wcale nie były to jakieś olbrzymie odstępstwa od normy, bo Smarzowski trzymał się okresu II wojny światowej (ale pokazał inne jej oblicze), a Renzo Martinelli poszedł ścieżką najmniejszego oporu i wybrał dużą bitwę. Nie wspominając o żenującym poziomie drugiej z wymienionych produkcji.
Jest coś absolutnie przerażającego w fakcie, że na tle tej nudnej i powtarzalnej szarzyzny na plus wyróżnia się „Korona królów”. Produkcja TVP opowiada o wielu mniej znanych wydarzeniach z ważnego a jednocześnie rzadko poruszanego przez popkulturę okresu w historii Polski. A jednocześnie nawet pomimo następującej poprawy serialu i lepszego 3. sezonu wciąż mówimy o telewizyjnym tasiemcu z niskim budżetem i drewnianymi dialogami. Telenowela bije na głowę całe polskie kino historyczne w XXI wieku! Strach się bać, ale jak to mówią - od rocznicy do rocznicy i jakoś przetrwamy.