W „Prime Time” Jakub Piątek bardzo szybko przechodzi do rzeczy. Nie zwleka ani chwili, wrzucając nas od razu w sam środek akcji swojego filmu i paranoi przełomu wieków.
OCENA
Pełnometrażowy debiut Jakuba Piątka na samym początku ma w sobie coś, co chwyta widza za gardło. Oto Sebastian z bronią w ręku wdziera się do studia telewizyjnego podczas nagrania i bierze za zakładników prezenterkę Mirę oraz ochroniarza Grzegorza. Ma jeden postulat. Chce wystąpić na żywo. Przygotował sobie nawet kartkę z całym przemówieniem. Wydawczyni próbuje go zwodzić, a potem pomagają jej w tym negocjatorzy. Paranoja i nieufność staje się coraz bardziej odczuwalna. Atmosfera ani razu nie zostaje rozładowana. Zamiast tego nakręca się spirala niepewności i szaleństwa. Pozostaje tylko pytanie: dlaczego? W imię czego?
Piątek cały czas wodzi nas za nos.
Czekamy na to, co jego bohater ma do powiedzenia. Dlaczego zdecydował się na tak desperacki ruch. Ale to schodzi na drugi plan. „Prime Time” najlepsze jest wtedy, kiedy reżyser buduje kontekst historyczny. Akcja rozgrywa się w sylwestra 1999 roku i na ekranach w studiu telewizyjnym możemy zobaczyć orędzie ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, czy prezenterów zapowiadających kolejne gwiazdy koncertu. Jest też sonda z młodymi ludźmi, z której dowiemy się, że zamierzają wyjechać do Niemiec kiedy tylko nadarzy się taka okazja. Za sprawą tych krótkich wstawek niepowiązanych z akcją główną, twórcom udaje się odtworzyć klimat tamtych czasów. To charakterystyczne poczucie beznadziejności, apokaliptyczne nastroje związane z nadejściem nowego milenium i obawy przed spodziewanym końcem.
I chociaż akcja osadzona jest w konkretnym momencie historycznym, to Piątek uwspółcześnia swoją opowieść, jak to tylko możliwe. W filmie powstaje portret tamtej epoki, ze wszystkimi nastrojami jakie wtedy towarzyszyły społeczeństwu, ale reżyser robi wszystko, aby dać nam znać, że to historia aktualna również dzisiaj. Chociażby rozmową przez telefon z tajemniczym Dawidem sugeruje homoseksualizm protagonisty, jednocześnie odnosząc się do wciąż trwającego dyskursu wokół LGBT. Rodzi się w ten sposób fantazja na temat buntu i rebelii, do których popychany jest człowiek w momencie zaszczucia. I widać to nawet w rozmowie protagonisty z ojcem, kiedy to obaj dają ponieść się emocjom. W ten sposób fabuła staje się całkowicie uniwersalna, a wręcz przezroczysta. Z czasem bowiem duszna atmosfera thrillera, ustępuje miejsca nieporadnej psychodramie.
Film oparty jest na faktach i nie chodzi w tym wypadku o rekonstrukcję jednego konkretnego wydarzenia.
Jak w wywiadach (chociażby tutaj) podkreślali już twórcy, do podobnych incydentów wdzierania się do stacji telewizyjnych doszło na przełomie wieków w wielu krajach na świecie, w tym również w Polsce. W rodzimym wypadku najbardziej zafascynował ich fakt, że do dzisiaj nie wiadomo o co chodziło desperatowi. Uznali to za „świetny dramaturgiczny motyw”. I niestety polegli pod naporem własnych ambicji. Z intencji głównego bohatera czynią zwyczajnego MacGuffina. One napędzają akcję, ale nie są dla niej w żadnym wypadku istotne. I chociaż atmosfera utrzymuje widzów przed ekranem, to brak emocjonalnego zaczepienia od niego odrzuca.
Nie znamy powodów zachowania protagonisty i nie sposób się z nim utożsamiać. Możemy co prawda potraktować Sebastiana niczym puste naczynie, w które należy wlać odpowiadające nam znaczenia. I to by się z pewnością udało u braci Coen. Oni nieraz prezentowali postacie pozbawione wyraźnego backgroundu, które wchodząc w interakcje z innymi pozwalały widzom samodzielnie przypisać im odpowiednią narrację. Piątek nie ma jednak takiej sprawności w operowaniu dramaturgią. Opierając się na sugestiach i insynuacjach nie daje nam zbyt wielu powodów do sympatyzowania, z którymkolwiek z bohaterów. Pojawiające się na początku filmu zaangażowanie i zainteresowanie znika z każdą sceną, nie dającą nam nawet mglistej odpowiedzi na nurtujące nas pytania. To jest czekanie na Godota poprowadzone w nieumiejętny sposób. Rzucane nam ochłapy portretu psychologicznego to tutaj za mało, aby zbudować wokół nich wciągającą opowieść. W efekcie film okazuje się niekonsekwentny i pozbawiony ładunku emocjonalnego.
Są tu sceny wbijające widza w fotel.
Nie sposób chociażby oderwać wzroku od twarzy Sebastiana, gdy ze łzami cisnącymi się do oczu próbuje wypowiedzieć proste z pozoru zdanie, które dla niego jest wspomnieniem dziecięcej traumy. Bartosz Bielenia w głównej roli daje prawdziwy popis swoich umiejętności, kiedy na licznych zbliżeniach niuansuje swojego bohatera. Chciałoby się jednak, żeby jego wysiłki nie szły na marne i nie niknęły pod scenariuszowymi pretensjami. Chciałoby się go nieco lepiej poznać. Tak samo zresztą jak, chciałoby się żeby reżyser rozwinął pewne myśli, dociskając pedał gazu, a nie zatrzymując tuż przed tym, jak wydaje się że ma coś ciekawego do powiedzenia. Nad kolejnymi motywami i postaciami unosi się widmo większej i ciekawszej historii. Każdy bohater, negocjator, negocjatorka, policjant, wydawczyni, prezenterka, ochroniarz, dosłownie wszyscy ewidentnie coś w sobie duszą i czegoś nie ujawniają. Czekamy, aż w końcu dojdzie do jakiegoś wybuchu. Zamiast tego mamy rozczarowanie. Wraz z końcem seansu pojawia się jedynie poczucie pustki wywołane zmarnowanym potencjałem.
„Prime Time” okazuje się filmem nierównym niemal pod każdym względem. Zalążki wybitności nigdy nie wyrastają ponad pretensje, przez co chociaż seans jest całkiem przyjemny, produkcja wydaje się wybrakowana, jakby niedokończona. Oglądaniu ciągle towarzyszy poczucie, że coś nam umyka, a sedno opowieści kryje się w tym co niewypowiedziane. Tym samym brakuje całkiem sporo elementów, aby złożyć z podanych nam kawałków układanki spójną całość. Z tego względu otrzymujemy dzieło przeciętne, z nieśmiało przebijającym się raz po raz charakterem i artystycznym zacięciem. Oby przy drugim pełnym metrażu, Piątkowi poszło już znacznie lepiej, bo widać tu, że ma coś do powiedzenia, ale wciąż szuka języka, aby zrobić to jak należy.