„Przeklęta” to serial Netfliksa, który wzbudzi kontrowersje. Oceniamy nową wersję przygód o królu Arturze
Król Artur, jego rycerze i legenda o pewnym magicznym mieczu to jedna z najważniejszych opowieści europejskich. Jak poradził sobie z nią Netflix w serialu „Przeklęta"? Oceniamy nową produkcję.
OCENA
Mit o dzielnym królu Arturze, jego okrągłym stole, czarodzieju Merlinie, złej Morganie i tajemniczym, potężnym mieczu jest jedną z tych historii, które ukształtowała współczesną Europę, świat i z całą pewnością popkulturę. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że bohaterowie arturiańskich legend wielokrotnie zapełniali kinowe ekrany, gościli na kartach komiksów, książek. Zamek Camelot był również miejscem akcji gier planszowych, fabularnych. Gatunkiem, który szczególnie ukochał mit o Arturze i jego okrągłym stole jest oczywiście fantasy.
Cytaty, nawiązania i nowe interpretacje świadczą o tym, jak żywa jest ciągle ta legenda.
Zaledwie 3 lata temu w kinach swoje spojrzenie na arturiański świat pokazał Guy Ritchie, a teraz do licznych współczesnych interpretacji dołącza Netflix z serialem „Przeklęta”. W rolach głównych umieszcza Katherine Langford (z serialu „Trzynaście powodów”), Devona Terella (który wcielał się w Barracka Obamę w filmie „Barry” i oczywiście Gustafa Skarsgårda (znacie go z serialu „Wikingowie”). Nie ma więc w obsadzie jednego nazwiska podobnego kalibru, co Henry Cavill w „Wiedźminie”, ale aktorzy to postacie na tyle rozpoznawalne, że widać, iż Netflix ma pomysł na promocję tego serialu. Korzystając z pomocy chyba najlepszego aktora z niezłej obsady „Wikingów”, ale też przyciągając do tytułu użytkowników serwisu, którzy gustują w teen dramach. To sprytny sposób na promowanie swoich produkcji wśród klientów serwisu.
A czym w rzeczywistości jest „Przeklęta” od Netfliksa?
To w gruncie rzeczy pełnoprawny serial fantasy, z magią, fantastycznymi rasami, wymyślonymi krainami, ale zarazem osadzony w świecie arturiańskiej legendy i flirtujący z realiami historycznymi. Skonstruowany jest z kilku, dość intymnych historii pojedynczych bohaterek i bohaterów, spiętych wspólnym bardzo politycznym wątkiem. I tu zaczynają się schody.
Zacznijmy jednak od początku. „Przeklęta” opowiada historię Nimue, Pani Jeziora, która w micie arturiańskim miała wręczyć królowi miecz zwany Ekskaliburem. O bohaterce wiemy dość niewiele, a w zależności od wersji mitu jej udział jest większy lub mniejszy, ale fakt, że w gruncie rzeczy przekazy są dość ubogie. A to oznacza, że scenarzyści mają sporo możliwości na spekulacje i na napisanie tej postaci od nowa. Dostajemy więc historię Nimue, młodej czarodziejki pochodzącej z rasy Fey’ów, która musi radzić sobie z prześladowaniami. Śledzimy też losy Merlina, w wykonaniu Gustafa Skarsgårda i samego Artura – granego przez Devona Terella – który, jak wiadomo, ma zostać królem. Jest też cała masa wątków pobocznych, które wprowadzają nas w zakamarki polityki.
Rozłożystość świata i wielowątkowość, to niekwestionowane zalety „Przeklętej”.
Jest tu kilku władców ubiegających się o tron, zakon fanatyków religijnych, który tropi Fey’ów i jednocześnie próbuje dogadać się z koronowanymi głowami. Jest grupa uchodźców, która musi uciekać przed prześladowaniami. A w centrum tych wydarzeń postacie znane z legend arturiańskich. Brune Franklin, która wciela się w Morganę, a z którą miałem okazję rozmawiać przy okazji premiery, tak opisywała to, jaką rolę pełni materiał źródłowy:
Tom Wheeler i Frank Miller wzięli z tej legendy wszystko co się dało i wsadzili to do wielkiego blendera. Zarówno fani legend Arturiańskich, jak i ci, którzy nie są w nich zbyt obeznani będą bawić się dobrze. Znajomość mitu jest czymś w rodzaju bonusu, gdy możesz rozpoznać jakieś jego elementy w serialu – mówiła Brune Franklin.
I faktycznie, związek z mitem jest tu bardzo swobodny, ale dla samych twórców wydaje się dość problematyczny. Trudno nie zauważyć, że uczynili oni z serialu coś na kształt manifestu politycznego. I nie jest problemem, że to opowieść feministyczna, z mocnymi i charakterystycznymi bohaterkami, że w gruncie rzeczy Artur schodzi na dalszy plan. Nie jest problemem, że to historia o uchodźcach i prześladowaniu inności.
Kłopot wiąże się z tym, że tam, gdzie zrezygnowano z elementów legendarnych i wsadzono własne, fabuła kuleje najbardziej. Czerwoni kapłani są wyjątkowo generyczni i pasują do tego świata jak przysłowiowa pięść do nosa. Miller i Wheeler tak intensywnie starali się wtłoczyć pomysł na opowieść o równości w karby nasyconej chrześcijańską symboliką legendy o królu Arturze, że ich możliwości nie były w stanie udźwignąć ambicji, również światotwórczych. Zdarzają się więc tutaj takie potworki, jak wspomnienie o „znajomym z Węgier” (o historycznych Węgrzech mówimy od mniej więcej X wieku) i pole bitwy (które wygląda jakby zostało świeżo wypolerowane) z czasów rzymskiej obecności na Wyspach Brytyjskich (ostatnie rzymskie wojska opuszczają Brytanię na początku V wieku).
Dziwi mnie też, że zamiast eksponować to, z czego mit był znany, czyli z opowieści rycerskiej, równości wobec prawa i władcy, całą historię zdecydowano się budować od nowa, tworząc inną, zdecydowanie mniej interesującą i spójną mitologię. A przecież wystarczyłoby nie wyrzucać kluczowych elementów, tylko przedstawić je na nowo, inaczej położyć akcenty, może pokazać, to co znamy, w innym świetle.
Na szczęście prezentacja losów bohaterów wychodzi Millerowi i Wheelerowi znacznie lepiej niż tworzenie świata.
Historię śledzi się z zapartym tchem i nie mam większych zarzutów do tego, jak ta opowieść jest poprowadzona. Szkoda, że od czasu do czasu „Przeklęta” do blendera z mitami, dorzuca wielokrotnie już eksploatowane przez fantasy elementy. Dobrym przykładem może być tu pewny artefakt, który daje posiadaczowi wielką moc, ale jednocześnie wypacza jego umysł. To zresztą kolejny element, który twórcy dodają od siebie do tego znanego mitu i... jest on banalnie przewidywalny, a na domiar złego widzowie szybko połączą go z innymi, podobnymi artefaktami z zupełnie innych opowieści.
Jako zaletę „Przeklętej” muszę policzyć jednak bardzo przyjemne dla oka efekty specjalne i naprawdę udaną scenografię. Przyznam, że na samym początku oglądało się to lepiej niż netfliksowego „Wiedźmina”, chociaż część efektów była robiona w podobny sposób. Tu na pewno zdecydowanie lepiej dobrano lokalizacje, zwłaszcza te, gdzie jest sporo przyrody.
Finalnie „Przeklętą” postrzegam jako przyzwoite, ale bardzo generyczne fantasy, które w 1. sezonie zmarnowało okazję, aby wycisnąć jak gąbkę materiał źródłowy. Wierzę jednak, że ten silny fundament będzie lepiej widoczny w kolejnych seriach, bo jest na to potencjał.
Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj serwis Rozrywka.Blog w Google News.