Zaczynam doceniać Marca Forstera jako reżysera filmowego. Najpierw nie był może zbyt oryginalny. Zasłynął dwoma oscarowymi hitami - dramatem "Monster's Ball: Czekając na Wyrok" oraz familijnym wyciskaczem łez, "Marzycielem". Otrzymaliśmy więc w tym okresie dwie różne twarze jednego człowieka. Pokazał jednak, że potrafi całkiem nieźle uchwycić ludzkie emocje i przeżycia, ale również ujawnił się jako twórca alternatywnego świata, w pozbawionym magii świecie dorosłych ludzi. Od tego czasu nie uzyskał żadnej nominacji, ale ponownie żongluje gatunkami. Jego "Zostań" miało znakomity klimat, ale ostatecznie okazało się nieudaną próbą kreacji thrillera psychologicznego á la David Lynch. W maju, na ekranach kin pojawiła się kolejna produkcja reżysera o ciekawym tytule: "Przypadek Harolda Cricka". Co tym razem przygotował nam pan Forster?
Film opowiada historię Harolda Cricka, który wpadł w wir codziennej monotonii. Każdego dnia wstaje, myje zęby, je śniadanie, biegnie na autobus do pracy, przegląda papiery, liczy skomplikowane równania, kończy pracę, wraca do domu, zjada kolację i idzie spać, by powtórzyć ten sam zestaw czynności następnego poranka. Wszystko toczyłoby się tak samo przez resztę jego życia, gdyby nie pewna środa. To w tym dniu jego niezawodny zegarek, z którym nie rozstaje się na krok, zacznie płatać mu figle, a Harold, pracownik urzędu skarbowego, odkryje w swoim życiu coś nowego - kobiecy głos spełniający rolę narratora, który w każdej minucie będzie komentować jego myśli i czynności. Oczywiście, usłyszy go tylko sam Harold, a zwyczajni psychoanalitycy będą twierdzili, że nasz bohater ma schizofrenię. Crick będzie się starał z tym jakoś żyć, ale dojdzie do natychmiastowego zwrotu akcji, gdy kobiecy głos zapowie zbliżającą się nieuchronną śmierć przeciętnego urzędasa.
Po obejrzeniu zwiastunu, niecierpliwie oczekiwałem na efekt końcowy, pomimo iż obsada nie jest aż tak zachwycająca. Główną rolę zagrał komik Will Ferrell, którego obecność na ekranie mnie osobiście denerwuje, a w jedną z podrzędnych postaci wcieliła się hip-hopowa artystka Queen Latifah, najwyraźniej po raz kolejny chcąca pokazać, że jest dobrą aktorką (co nie wyszło jej dobrze np. w "Ostatnich Wakacjach"). Aby jednak spowodować wzrost publiki na salach, dodano w kluczowych rolach Emmę Thompson, Dustina Hoffmana oraz Maggie Gyllenhaal. Ale sama obsada to przecież nie wszystko.
Dwa pierwsze punkty na sukces kasowy zostały praktycznie zrealizowane. Mamy dobry, w miarę oryginalny pomysł, znane nazwiska, ale brak jeszcze formy realizacji oraz atrakcyjności. Skupmy się na tym, jak ten scenariusz został przedstawiony w filmowym kadrze. Trzeba przyznać, że Marc Forster znowu się popisał. Wszystko przekazane w kameralnym stylu, choć z drobnymi dodatkami. Nie ma tutaj bogatych efektów specjalnych, pełnej rozmachu wartkiej akcji, czy też idiotycznych gagów, jak to często bywa w dzisiejszych komediach komercyjnych. Obraz stara się być jak najbardziej naturalny, pomimo dosyć niecodziennej sytuacji, jaka przytrafia się bohaterowi. Jedynym urozmaiceniem ze strony twórcy, jest dodanie do stylu życia Harolda pojawiających się od czasu do czasu odnośników, sygnalizujących liczbę wsadzanych do zmywarki naczyń, ruchów szczoteczki do zębów w lewo i prawo, lub pasów na przejściu dla pieszych. Był to najprawdopodobniej zabieg niezbędny, aby ukazać prawdziwą duszę głównego bohatera, tą stricte ścisłą z umysłem geniusza matematycznego, ale za to pozbawioną uczuć, miłości i pasji. I to jest tu najważniejszy aspekt scenariusza, gdyż widać, iż został on napisany specjalnie pod Willa Ferrella. Okazuje się, że wywiązał się z zadania bardzo dobrze. Zagrał naturalnie i przekonywująco, co umieszcza ten występ wysoko w jego zawodowej karierze (mogę się ośmielić nawet i powiedzieć, że było lepiej od allenowskiej "Melindy i Melindy").
Scenariusz jednak ujawnia nam dwie historie. Oprócz Harolda widzimy też Karen Eiffel, piszącą o nim powieść oraz doświadczającą tzw. uczucia "writer's block". Każdy element opowieści jest istotny i pisarka stara się skupić na wszystkim z osobna. Koncentruje się jednak najbardziej na motywie śmierci protagonisty, gdyż według niej bez tego nie można stworzyć prawdziwego arcydzieła literackiego. Tym samym, mamy idealne połączenie dramatu z odrobiną abstrakcyjnej komedii. Autor jednak zrównoważył te gatunki, aby niczego nie było zbyt wiele, a dodał nawet wątek romantyczny…
…co niestety nie jest dobrym rozwiązaniem. Postanowiono wybrać najbardziej schematyczne podejście do niecodziennej fabuły i ubrać to w średnio ciekawą przypowieść o odnajdywaniu miłości. Szybko więc odkrywamy, w czym leży problem głównego bohatera i czekamy tylko aż nasze przekonania ujawnią się na ekranie. Motyw romansu, niezbyt idealnie wpisuje się w tego rodzaju stylistykę. Z kameralnego ujęcia, nagle podążamy ścieżką niezależnej amerykańskiej komedii obyczajowej, z której aż kipi nudą i stereotypowym podejściem do sytuacji. Kobiecy głos narratora pojawia się więc rzadziej, ale jak już go słyszymy, to na chwilę znowu powracamy myślami do tego specyficznego pomysłu twórców, ukazanego na początku filmu.
Natomiast trzeba przyznać, że pomimo błędów w sferze scenariusza, film jest śmieszny. Jak już wspomniałem wcześniej, nie ma tutaj żartów klozetowych, znanych z typowych komercyjnych komedii. Króluje żart słowny, a raczej "potyczka" Harolda z narratorem. Istnieją tu również chwyty hollywoodzkiego humoru, ukazaną poprzez przypadkową demolkę mieszkania, czy też wyimaginowany wypadek samochodowy, lecz to wszystko pojawia się znienacka i zaskakuje, jakimi środkami posłużą się autorzy, aby uatrakcyjnić, wydawać by się mogło prostą, oryginalną historię.
Ostatnim rozczarowaniem może być zakończenie, które jest dość przewidywalne i ukazuje po raz kolejny amerykańską manierę kończenia komedii romantycznych. Gdzieś w głębi serca, oczekiwaliśmy solidnego finału dla niecodziennej fabuły, a otrzymaliśmy niestety po raz kolejny schemat. Tym samym, jako widzowie jesteśmy tylko odrobinę rozczarowani, ale wybraliśmy się w końcu do kina na abstrakcyjną komedię i taki typ filmu Marc Forster nam zaprezentował. Szkoda tylko, że po raz kolejny "poszedł na łatwiznę" i tak jak w przypadku "Zostań", nie jest dla widza "wyzwaniem". W trakcie seansu już chciałem nadać "Przypadkowi Harolda Cricka" tytuł "inteligentnej komedii", ale czy jest to możliwe, gdy rzadko kiedy wysilamy tu nasze szare komórki?
Summa summarum, to solidna pozycja na rozluźnienie i zdecydowanie przewyższa o klasę większość schematycznego do bólu amerykańskiego żartu á la "Pracownik Miesiąca" czy "American Pie". Forster po raz kolejny udowodnił, że ma interesujące pomysły, które stylistycznie konwertuje na rzecz przeciętnego widza. Reżyser najwyraźniej po raz kolejny nie wierzy w publiczność, mogącą czasem mieć wyższe aspiracje niż sądzi. Może poprawi się w kolejnym filmie?