Jeśli twórcy utrzymają tempo i poziom serialu „Ragnarok” będzie rósł z każdą kolejną odsłoną, to 5. sezon może być już naprawdę przeciętny.
OCENA
Thor dla ubogich duchowo nastolatków - tak w skrócie należałoby określić obie odsłony serialu „Ragnarok”. Twórcy zdecydowali się bowiem osadzić nordycką mitologię w nowoczesnych kontekstach. Próżno tu jednak szukać widowiskowej akcji znanej z MCU (Kinowe Uniwersum Marvela). Nawet jeśli w ostatniej odsłonie „Avengers” bóg piorunów nieco przytył, to i tak prezentował się lepiej i mniej ślamazarnie niż fabuła Netfliksowej produkcji. Jak się bowiem okazuje, do stworzenia ciekawej i angażującej opowieści potrzeba czegoś więcej niż wrzucenie wątków ekologicznych i LGBT. Dramaturgii nie buduje się też scenami biegu protagonisty w zwolnionym tempie, nawet jeśli ten biegnie przy akompaniamencie niepokojącej muzyki.
Żeby widz się zaangażował, trzeba pokazać trudy, z jakimi musi się mierzyć bohater. A Tego tutaj brakuje, bo zasady się nie zmieniły. Mamy do czynienia z dalszym wykorzystywaniem eksploatowanej przez Netfliksa formuły łączącej w sobie opowieść inicjacyjną z elementami fantasy. Po finale 1. sezonu mogliśmy podejrzewać, że coś się zacznie w końcu dziać. Te nudne, szkolne rozterki głównego bohatera i podkreślanie problemów finansowych jego najbliższych zejdą na drugi plan, a my wreszcie zobaczymy coś ciekawego. Twórcy, zamiast docisnąć pedał gazu, postanowili jednak wrzucić wsteczny. Magne i Vidar pobili się, zemdleli, a po chwili wrócili do swoich żyć. W ten sposób cofamy się do punktu wyjścia. Jest to przyczynek fabularny pozwalający, aby opowieść ponownie skupiała się na problemach rodzinnych zarówno Seierów jak i Jutulów. Bohaterowie znowu utykają w pętli kłamstw, manipulacji i odwiecznej wojny między olbrzymami i bogami.
Tym razem zgodnie z logiką kontynuacji stawka robi się jednak większa.
Magne próbuje wykuć młot, który pozwoli mu w pełni korzystać ze swoich mocy, a nastoletni aktywiści ekologiczni coraz bardziej naciskają na Jutulów. Bohaterowie są osaczeni ze wszystkich stron. Twórcy bez przerwy komplikują prostą w swej istocie historię, nastawiając brata przeciwko bratu, czy brata przeciwko siostrze. To są jednak puste zabiegi, mające usprawiedliwiać fabularne skróty i uproszczenia, dając złudne wrażenie żywej dynamiki opowieści. Zwroty akcji i zabijanie, wydawałoby się, kluczowych postaci, nie wzbudzają żadnych emocji, a jedynie sprawiają, że chce się krzyknąć „w końcu! ileż można było do tego dochodzić?”. Każda zapowiedź zmian w prowadzeniu narracji okazuje się jednak nieuzasadniona, bo zaraz potem historia wraca do charakterystycznego rozmemłania.
Trzeba jednak oddać twórcom sprawiedliwość, że udało im się nieco rozwinąć skrzydła. Świat przedstawiony dopiero teraz zaczął żyć i oddychać pełną piersią. Postacie poboczne, jak chociażby szukający własnej osobowości Laurits czy walcząca z patriarchatem Saxa, stali się bohaterami z krwi i kości. Tak samo rozbudowano sferę fantastyczną. Na przestrzeni sześciu odcinków budzą się kolejni bogowie, aby wspólnie stawić czoła olbrzymom. Wiążą się sojusze, dochodzi do zmian stron, oszustw i zdrad. A wszystko odbywa się w oparach wykładanej ciężką ręką mitologii nordyckiej. Odniesienia do niej są zbyt oczywiste, przez co jako widzowie nie możemy poczuć się poważnie traktowani. Ambicje zdecydowanie przewyższają kompetencje artystyczne Emilie Lebech Kaae i Adama Price'a oraz całej ich ekipy.
Powiedzmy to sobie jasno. W porównaniu z pierwszym sezonem jest lepiej w każdym aspekcie produkcji. Niewiele, ale zawsze. Widać, że budżet serialu nieco wzrósł, przez co kilka zabiegów i motywów może nawet nas uwieść swoim surrealistycznym klimatem. Wszystko to jednak jak krew w piach, bo fantastyka przez znakomitą większość odcinków znowu gdzieś umyka i musimy ją przyjmować na słowo honoru twórców. Warto byłoby, żeby jednak mierzyli siły na zamiary. Braki finansowe biją po oczach na każdym kroku. Płonący samochód czy mitologiczny wąż wyglądają jakby zrobili je specjaliści od CGI z The Asylum (ci od „Rekinado”). Dodajmy do tego scenę rodzenia rzekomego tasiemca przez mężczyznę (bo wiecie, o transpłciowości nie da się mówić subtelniej) i tanie granie na emocjach, a otrzymamy niezamierzenie śmieszną produkcję. Co chwilę natrafimy tu na jakąś scenę, która aż prosi się o facepalma.
Chociaż twórcy starają się czasami suchymi żartami sugerować nam samoświadomość produkcji, to w gruncie rzeczy są nieznośnie poważni.
„Ragnarok” próbuje być głęboki i nowoczesny, przez co obnaża wszystkie swoje słabości. Pretensjonalność i pustka opowieści aż boli, przez co, o ile nie jesteście masochistami, serial nie sprawdzi się nawet jako guilty pleasure. Tak jak w przypadku 1. sezonu fabuła robi się interesująca dopiero w ostatnim odcinku. O ile jednak poprzednio należał się za to kredyt zaufania, teraz można spokojnie założyć, że został on dany niesłusznie. I nawet nie powinniśmy już czekać na jego spłatę, ale machnąć ręką na ewentualne kolejne odsłony produkcji.