Gdyby to był film zamiast serialu, byłoby znacznie lepiej. Requiem – recenzja horroru Netfliksa
To pierwszy serial Netfliksa, który czerpie inspirację garściami z klasyki gatunku horroru. Co więcej, robi to całkiem nieźle. Popełnia w zasadzie tylko jeden błąd: historia, która powinna trwać dwie godziny, jest rozciągnięta na sześć odcinków.
OCENA
Requiem nie patyczkuje się ze swoimi widzami. Już w pierwszych minutach daje nam do zrozumienia, że to produkcja, podczas oglądania której mamy się bać. I to nie dlatego, bo coś zrobi nagle BUM! na ekranie. Również nie z uwagi na mięso i inne wnętrzności. To serial, który aspiruje do bycia rasowym horrorem. Takim, jak Mgła, Omen czy Duch.
Atmosfera kreowana przez twórców serialu zdecydowanie dociera do widza. Requiem porusza wiele strasznych wątków. Duchy przeszłości, tajemnice rodzinne, zbrodnia, śmierć, zjawiska nadprzyrodzone – wszystkie odegrają mniejszą lub większą rolę w Requiem. Wszystkie są też w odpowiedni sposób dozowane, choć sam początek serialu jest aż za mocy.
A co ze scenariuszem Requiem? Ten również jest całkiem niezły.
W 1994 roku z walijskiej wnioski w tajemniczych okolicznościach znika niemowlę. 23 lata później, matka głównej bohaterki serialu – odnoszącej coraz większe zawodowe sukcesy wiolonczelistki, Matildy Gray – popełnia samobójstwo bez wyraźnego motywu. Matilda odkrywa w rzeczach pozostałych po zmarłej dowody, które łączą panią Gray z zaginięciem dziecka. Bohaterka wyjeżdża z Londynu by odkryć tajemnicę, która prawdopodobnie jest związana również z nią samą.
Matilda nie wie, że ktoś – a właściwie coś – już na nią czeka. Mroczne siły z innego świata rosły w siłę, czekając tylko na naszą bohaterkę. Kontynuując opowieść zacząłbym psuć wam zabawę z samego oglądania, więc na tym zakończę. Dodam tylko, że główna intryga serialu jest bardzo dobrze rozpisana. Requiem w żadnym momencie nie traktuje widza jak idiotę.
I zdecydowanie potrafi przestraszyć.
Jestem osobą raczej niewrażliwą na horrory filmowe. Było kilka produkcji, na których autentycznie byłem przerażony – patrz wybitne Coś od Johna Carpentera – jednak większość mnie co najwyżej bawi. Ewentualnie intryguje, jeśli scenariusz jest dobry. Tymczasem Requiem potrafiło mnie zaskoczyć. I to nie tak zwanymi jump-scares (nagłe pojawienie się czegoś na ekranie przy głośnym efekcie dźwiękowym), a budowaną przez serial atmosferą niepokoju.
Nie jest przy tym przeładowany grozą. Jest dużo momentu na oddech dla widza. Nie brakuje tej produkcji wręcz poczucia humoru. Można więc zatrzymać myśli i zacząć zastanawiać się nad scenariuszem, nad poszczególnymi wątkami intrygi. Pochwały należą się również za ciekawą i dobrze zagraną główną postać.
Czy to więc oznacza, że Requiem to horror idealny? Zdecydowanie nie.
Już po drugim, może trzecim odcinku zaczniecie się niecierpliwić. Requiem w sposób bardzo rozwlekły opowiada swoją historię. Nie z premedytacją, jak w Breaking Bad czy Zadzwoń do Saula. Nie po to, by dać się nam rozkoszować atmosferą czy dobrymi zdjęciami. Jest rozwleczony, bo… taki być musi. Bo to sześcioodcinkowy serial, a nie film pełnometrażowy.
Requiem, niestety, został zmasakrowane przez swoją formę dystrybucji. Gdyby trwał 130 minut (na oko), byłby filmem bardzo, bardzo dobrym. Tymczasem, mimo niezaprzeczalnych swoich zalet, zaczyna się szybko nudzić. Jest źle zmontowany, wypełniony elementami służącymi głównie za balast. Ot, by wypełnić czas emisji.
Szkoda, bo w efekcie potencjał został zmarnowany. Przecież o to chodzi w dobrym horrorze, by odpowiednio dawkować emocje. Podczas Requiem będziecie ziewać, bo jest – tak po prostu – za długi. Mimo wszystko spróbujcie, bo sam pomysł na serial i jego realizacja są na wysokim poziomie. Proponuję jednak nie popełniać mojego błędu i nie oglądać wszystkich odcinków naraz. Być może dawkując sobie Requiem, ocenicie go wyżej ode mnie.