Tym razem zacznę od okładek, a dokładniej - od tych brzydkich. Bo jeśli ktoś zapamiętale czytuje fantastykę, już pewnie nie raz zdarzyło mu się zastanawiać, dlaczego zdarzają się covery tak nieprofesjonalne, że w zasadzie nie powinny ujrzeć światła dziennego? Ja wiem, że w dużej mierze to rzecz gustu, ale, w przypadku tej książki, chyba większość zgodzi się ze mną, że oprawa jest po prostu kiczowata. Chociaż, z drugiej strony, ocenianie książki po okładce to trochę dziwna metoda doboru lektur, ale o tym już kiedy indziej…
Marek Oramus, zasłużony polski fantasta, po raz kolejny uroczył nas zbiorem opowiadań, co, jak już niejednokrotnie dowiódł, wychodzi mu świetnie. Ja na przykład jestem wielkim fanem jego dokonań, zwłaszcza jeśli chodzi o tę formę literacką. Ale dość już tych dywagacji, zobaczmy, co będziecie mogli tym razem przeczytać.
Pierwsze opowiadanie "Król antylop" to historia sportowca, a dokładniej biegacza, który kontuzjowany musi na jakiś czas zrezygnować ze startów w zawodach. Jednak, kiedy już powoli odzyskuje formę, okazuje się, że nagle zniknął gdzieś jego trener i agent. Do świadomości naszego bohatera powoli dociera, że jego kariera już się skończyła, że jako biegacz wypalił się. A raczej nie tyle wypalił, co nie jest w stanie dorównać swoim zmodyfikowanym rywalom, którzy, poddawani różnym zabiegom dopingowym, osiągają lepsze wyniki. Jest to mroczna wizja zdopingowanego świata sportu, według mnie zupełnie nierealna. Autor rozmyśla też trochę o istocie sławy sportowców…
Kolejne opowiadanie to klasyczne SF. Nad naszą planetą pojawia się niezidentyfikowany obiekt, oczywiście wszyscy snują domysły o wyższej inteligencji, jakiejś kosmicznej rasie, ale jak jest naprawdę, nikt nie wie. Bohaterem jest mężczyzna, który rzuca pracę i wraz ze swoim synem postanawia zbudować Labirynt. Nie wie, czemu ma służyć ta dziwna budowla, ale kieruje się impulsem, który ma według niego jakiś związek z przybyciem kosmitów. Jest to klasyczne opowiadanie w amerykańskim stylu, o tym, czy jesteśmy gotowi na spotkanie z innymi mieszkańcami kosmosu.
Natomiast "Zima w trójkącie bermudzkim" to już zupełnie inne klimaty. Rzecz się dzieje w Polsce, a głównym bohaterem jest redaktor periodyku literackiego, który pewnego dnia poznaje wiedźmina. Właśnie tak! Jegomość nazywa się Psihuj i w tajemniczy sposób przeniósł się z Zelżynoru do naszego świata. Od libacji do libacji, nasz rębajło pod czujnym okiem redaktora robi w Warszawie coraz więcej zamieszania, a na domiar złego okazuje się, że nie tylko on, ale i również jego towarzysze, przenieśli się do tego świata. Całkiem zabawna, rubaszna historyjka, z nawiązaniami do Sapkowskiego.
Oczywiście nie można pominąć tytułowej "Rewolucji z dostawą na miejsce". Autor opisuje nam tu perypetie trzech bogatych biznesmenów, którzy, wiedzeni potrzebą coraz to nowszych atrakcji i zabaw, wyruszają na rewolucję. Brzmi dziwnie, i owszem, jest to zupełna nowość - biura podróży śledzą różne wydarzenia na świecie i wysyłają swoich klientów, żeby obserwowali przewroty i historyczne zmiany w różnych krajach. Nasi bohaterowie trafiają do Czechosłowacji i towarzyszą obaleniu rządzącego tam reżimu. To opowiadanie ukazuje, jak bardzo pieniądze potrafią wpływać na ego i jak wielką obłudą potrafimy się czasem nieświadomi otaczać.
To nie wszystkie opowiadania, ale te, które przytoczyłem, mogą dać jako taki obraz tego tomiku. Marek Oramus tym razem pokazuje nam wizje, które wcale nie muszą być takie odległe, to o czym czytamy w zasadzie może nas spotkać każdego dnia. Nazwałbym to bliską fantastyką albo fantastyką następnego dnia - bo więcej w tym prawdziwego życia i codzienności, niż pisarskiej fantazji. Muszę też wspomnieć o humorze, jakim raczy nas autor, to taki piwny klimat, kiedy to siedzimy, pijemy złoty trunek i patrzymy na wszystko z przymrużeniem oka, a myśli w głowie jakby były bardziej konkretne, lepiej zarysowane. Niektórym taki humor odpowiada, innym nie, jak dla mnie nie autor trochę z tym przesadził i ktoś nie czytający wcześniej jego książek może się zrazić. A co do samego tomiku, to powiedziałbym, że w zasadzie tylko trzy opowiadania przypadły mi do gustu, reszta była jakaś taka niejasna i zagmatwana, jakby na siłę. Tak więc nie polecam tego zbioru opowiadań, bo Marek Oramus umie pisać lepiej i już niejednokrotnie to udowodnił, a tutaj podejmuje tematy ciekawe, ale nieciekawie o tym pisze…