REKLAMA

Rising Storm – cenna lekcja pokory od twórców i fanów Red Orchestry

Co mogło pójść nie tak, prawda? W końcu zjadłem zęby na najpopularniejszych drugo-wojennych strzelaninach, regularnie odwiedzam serwery Battlefielda i rozpracowałem ARMĘ na tyle, aby zostać efektywnym członkiem zespołu. Mogło. No i poszło. Rising Storm najpierw zmieszał mnie z błotem, później przemielił, aby na końcu wypluć. Co w tym wszystkim najdziwniejsze – jestem naprawdę zadowolony.

Rising Storm – cenna lekcja pokory od twórców i fanów Red Orchestry
REKLAMA
REKLAMA

Pierwsze podłączenie do serwera. Iwo Jima. Wypalona ziemia przesiana lejami po wybuchach. Przede mną majaczą bunkry z żółtkami przywartymi do karabinów maszynowych. Na lewo i prawo ode mnie pod górę szarżują gracze. Padam na ziemię. Korzystam z celownika przeziernikowego, przyciskając się do niego policzkiem. Widzę żołnierza schowanego w jednym z bunkrów. Nie mam pewności, czy to skośnooki, ale nie wyświetla mi się nad nim nazwa gracza, jak w przypadku sojuszniczej piechoty. Może po prostu jest za daleko? Zacząć przygodę z grą od zabicia towarzysza broni – tego mi trzeba. Wstrzymuję powietrze swojemu strzelcowi. Jego wzrok się wyostrza. M1 Garand znajomo leży w dłoniach, chociaż to jego debiut w Red Orchestra 2. Pociągam za spust. Japończyk zniknął. Trafiłem? Szybki rzut oka na tablicę ostatnich wydarzeń – trafiłem. „Nie jest tak źle” – pomyślałem sobie i ruszyłem do przodu, chcąc zdobyć bunkier. Chwilę później zginąłem dokładnie 13 razy, zanim ponownie udało mi się pozbawić życia jakiegoś wroga.

rising storm 5

Rising Storm to jedna z tych gier, w których przejście samouczka nie jest tylko nudnym dodatkiem, ale obowiązkowym kursem, pozwalającym zrozumieć podstawowe mechanizmy, którymi rządzi się ta produkcja. Bez przejścia serii treningów, gracze lądujący na trawione wojną serwery są jak dzieci we mgle, wyróżniając się na tle zorganizowanej reszty. Nawet kiedy zaznajomimy się z elementami, które wyróżniają tę grę na tle konkurencji, nie jest wcale lepiej.

Oczywiście zrozumienie opadającego pod wpływem praw fizyki lotu wystrzelonej kuli jest niezbędne. Warto przyzwyczaić się, że jedynym sposobem na sprawdzenie stanu naboi pozostałych w magazynku jest liczenie ich przez gracza bądź czasochłonny wgląd do komory trzymanej broni. W Rising Storm przegrzany karabin maszynowy nie stygnie, lecz wymaga wymiany części, która trwa bardzo długo, wystawiając nas na atak wroga. Niesamowicie ciekawy wskaźnik „przygwożdżenia” obok paska kondycji skutecznie wpływa na nasze umiejętności bojowe, odzwierciedlając strach i dezorientację wojaka. O tamowaniu krwawienia nawet nie ma co wspominać.

rising storm 6

Kiedy już wchłoniesz ABC Nadchodzącej Burzy, nie licz na taryfę ulgową. Wciąż bardzo łatwo dostać kulkę, która od razu pozbawia nas życia. Równie łatwo pozbyć się amunicji, pozostając z pustym magazynkiem wobec szarży skośnookich. Gracze się boją. O swoje życie, o długie odstępy czasu pomiędzy respawnami, o utratę ciężko wypracowanej, dogodnej pozycji strzeleckiej. Boją się ci po jednej jak i drugiej stronie. Właśnie wtedy pojawia się element, który sprawił, że od Rising Storm nie mogę się oderwać.

rising storm 3

Kapitanowie. Liderzy. Głównodowodzący. Związani wieloletnią miłością z Red Orchestrą gracze budują taki klimat, jakiego dawno już nie czułem. Będąc w stałej łączności z drużyną, za pomocą mikrofonu wskazują cele, odliczają sekundy do nalotu, wyznaczają tempo samobójczej szarży czy podejmują decyzję o taktycznym odwrocie. Rewelacja, w dodatku podana z pełną kulturą. Na serwerach Rising Storm póki co nie dowiedziałem się, ilu graczy spało z moją matką i jak bardzo jestem słaby. Poznałem natomiast tajniki karabinów snajperskich i dowiedziałem się, jak radzić sobie z wrogiem szarżującym na mnie z kataną. Wspaniała społeczność wymagających graczy, która zasługuje na najwyższą pochwałę.

rising storm 4

Jak wypadło przeniesienie serii w rejony Pacyfiku? Pod względem nowych map – jestem rozczarowany. Poza kapitalnym „Iwo Jima” nie znalazłem nic, co równałoby się z polami bitew umiejscowionymi w europejskiej Red Orchestrze. To, co zrobiło na mnie spore wrażenie, to brak wyważenia pomiędzy nowymi stronami konfliktu – Stanami Zjednoczonymi a cesarską Japonią. W większości przypadków taki stan rzeczy byłby uważany za nieodpowiednie doszlifowanie i zbalansowanie rozgrywki przez twórców. Pamiętajmy jednak, że mamy do czynienia z Tripwire. Chcąc pozostać w zgodzie z wiernością historyczną, skośnoocy posiadają znacznie mniej skuteczny arsenał, z praktycznie nie występującymi u nich bronami półautomatycznymi. Czy w takim razie gracze stojący po stronie cesarza Hirohito są skazani na  atomową porażkę?

rising storm 1

Japończycy nadrabiają dodatkowymi umiejętnościami i sprzętem, którego nie posiadają Jankesi. Poza obecnością w ich ekwipunku granatnika wz. 89, Azjaci potrafią dokonywać ataków banzai, z budzącym ciarki okrzykiem i kataną uniesioną nad głową. Mało efektywne? Trafcie do linii fortyfikacyjnej, w której wybuchł granat dymny, z niezależnie jaką bronią i żółtkami dookoła. Wtedy porozmawiamy. Okrzyk szarżujących Japończyków będzie mi się śnił po nocach i naprawdę nie przesadzam. O ile inne produkcje, takie jak Battlefield czy Call of Duty, pokazują efektowne oblicze wojny, tak twórcom Rising Storm udało się przedstawić zadymione, pełne rozprysków krwi i krzyków piekło.

Kiedy wydaje się nam, że wiemy już na czym stoimy i jesteśmy cennym, zgranym członkiem drużyny, Rising Storm zaskakuje nowymi elementami. Wraz z rozwojem naszych umiejętności, wyrażonych punktami doświadczenia, zyskujemy nowe możliwości, nowe bronie czy nowe funkcje do wypełnienia. Nie zabrakło trybów do odblokowania, w Rising Storm są również pojazdy oraz szereg osiągnięć do wykonania. Jest po co grać.

rising storm 2

Niestety, tak jak w przypadku premiery Red Orchestra 2, gra nie jest pozbawiona błędów. Te w większości nie psują ogólnego odbioru. Dla wielu minusem Rising Storm może być przedpotopowa, grubo ciosana grafika, wraz z paskudnymi, bijącymi po oczach tabelami i danymi. Dla mnie był to jednak sentymentalny powrót do czasów pierwszych Call of Duty i Medal of Honor, często naszpikowanych nie do końca dopracowanymi modyfikacjami. Menu gry czy lobby z serwerami – tego typu elementy sprawiły, że przypomniałem sobie, na jakich produkcjach zjadłem zęby, codziennie doskonaląc umiejętności ze znajomymi. Niestety, o pomstę do nieba woła czas wczytywania map. Na sprzęcie z 8 gigabajtami RAMu zdążymy sobie zrobić przez ten okres herbatę. Z cukrem, na osłodę wielu kolejnych zgonów naszego wojaka.


Rising Storm jest wieloosobowym dodatkiem do Red Orchestra 2, który nie wymaga podstawowej wersji gry. Co charakterystyczne, Nadchodząca Burza powstała jako owoc wspólnej pracy Tripwire oraz nie tak licznych, ale za to bardzo wiernych i jeszcze bardziej utalentowanych fanów. Wraz z nią dostajemy w pakiecie betę Red Orchestra 2: Heroes of the Stalingrad. Opłacalny zakup?

REKLAMA

Bardzo, ale nie dla wszystkich. Jeśli synonimem dobrej zabawy jest dla was przystępna, niewymagająca rozgrywka, na początku możecie być Rising Storm przerażeni. Nie oczekujcie fajerwerków, nie oczekujcie przesadnej efektowności. Nadchodząca Burza jest projektem skierowanym dla konkretnej grupy graczy, będących częścią dobrze zorganizowanej, wymagającej społeczności. Kiedy jednak wydaje ci się, że stajesz się jej częścią, frajda z gry jest ogromna

Współpraca, walka ramię w ramię i organizowanie dokładnie zaplanowanych manewrów – to klucz nie tylko do sukcesu, ale również dobrej zabawy. Miłośnikom Rambo będzie ciężko odnaleźć się na serwerach. Gra kosztuje na ten moment niecałe 50 PLN i na pewno jest to cena warta tego tytułu. Rising Storm pokazuje, że wciąż istnieją gry niesamowicie ciekawe, inne od całej reszty, tworzone przez graczy dla graczy. Sieciowy FPS uzmysłowił mi, jak bardzo potrzebowałem kontaktu z taką produkcją, po dziesiątkach klonów tego samego schematu, z nieustannie opadającym poziomem trudności i oczekiwaniami wobec graczy. Bolesne, frustrujące, uczące pokory, ale jednak katharsis.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA