Pierwsze odcinki „Scen z życia małżeńskiego” rozpoczynają się od aktorów wchodzących na plan tak, aby na koniec ostatniego epizodu mogli go opuścić w pełnej chwale. Hagai Levi nie bał się wytrącić nas z iluzji serialowego spektaklu, wierząc w siłę swojej opowieści. I miał rację.
OCENA
„Sceny z życia małżeńskiego” stanowiły inspirację dla niezliczonej liczby filmów i seriali. Reinkarnacje Marianne i Johana całkiem niedawno widzieliśmy przecież w trylogii „Przed…”, czy „Historii małżeńskiej”. W przeciwieństwie do Richarda Linklatera i Noah Baumbacha Hagai Levi nawet nie próbuje ukrywać, że proponuje nam współczesną reinterpretację dzieła Ingmara Bergmana. Reminiscencje oryginału pojawiają się tu na każdym kroku – w tytułach odcinków, postaciach pobocznych czy zadawanych pytaniach. Nie ma wielkiej rewolucji fabularnej. Jest tylko bardziej kameralnie, zmienia się też dynamika relacji głównych bohaterów. Przekonamy się o tym już w jednej z pierwszych scen.
Podczas otwierającego serial wywiadu Mira i Jonathan nie dają się zamknąć w prostych definicjach. Ona nie pozwala sprowadzić się do roli matki, on nie wymienia szeregu swoich najlepszych cech. W ich związku to kobieta jest głównym żywicielem rodziny, bo zarabia lepiej od męża. Nie potrafią jednak jasno odpowiedzieć na pytanie, w czym tkwi sekret ich sukcesu. Jak to się dzieje, że od wielu lat trwają w monogamicznej relacji, która dosłownie za chwilę zacznie się rozpadać. Genderowa wolta jest zabiegiem ciekawym, dodającym do opowieści kolejne warstwy znaczeniowe, ale tak jak u Bergmana progresywna ideologia rozsadza konserwatywne ramy przestarzałej instytucji małżeństwa.
„Sceny z życia małżeńskiego” to zgodnie z tytułem epizody z różnych etapów związku głównych bohaterów.
Narracja obejmuje kilka lat. Czas, jaki upłynął między odcinkami, możemy ocenić głównie dzięki informacjom o wieku córki protagonistów rzucanymi mimochodem w dialogach. Mira i Jonathan próbują się rozstać, ale do rozwodu daleka droga. Zażyłość odradza się za każdym razem, gdy ponownie się spotykają. Nawet kiedy mają innych partnerów, nie mogą utrzymać rąk z dala od siebie. W tle pojawia się determinizm, bo co chwilę usłyszymy tu, że jeśli komuś pisane jest z kimś być, to na pewno z nim będzie. Levi zdaje się momentami skręcać w stronę metafizycznych rozważań, aby przedstawić skomplikowane emocje ludzi, którzy nie mogą bez siebie żyć, ale ze sobą też nie jest im dobrze. Pozwala nam wejść w ich psychikę wszelkimi możliwymi drogami.
„Sceny z życia mażeńskiego” to bardzo intymna i kameralna opowieść. Akcja w znakomitej większości rozgrywa się w domu głównych bohaterów. Praktycznie go nie opuszczamy, przez co staje się on pełnoprawnym trzecim bohaterem, który nasączony jest historią związku Miry i Jonathana. Zmiany w jego wystroju są symbolem miejsca, w którym aktualnie znajdują się protagoniści. Wypełniające go rodzinne zdjęcia w końcu znikną ze ściany, książki wylądują w pudłach, a pokryte folia meble będą czekać na ekipę przeprowadzkową. W tych czterech ścianach rozgrywają się kolejne dramaty. Raz wypełniają je łzy, raz namiętność, ale zawsze kipi tam od emocji. Atmosfera jest tak gęsta, że aż przytłacza. Momentami wręcz dusi.
Każdy z odcinków działa zgodnie z logiką, wedle której zaczyna się niewinnie, aby skrywane od dawna pretensje stopniowo narastały i w końcu wybuchły z pełną mocą. Siła opowieści opiera się na dialogach. Szepty zamieniają się w krzyki, pasja w nienawiść, a spokojna dyskusja w fizyczną przepychankę. Kamera Andrija Parekha towarzyszy protagonistom podczas kolejnych kłótni, kiedy próbują dojść do porozumienia, czy dają się ponieść cielesnej żądzy. Zawsze jest blisko, gotowa przedstawić nam wszystkie niuanse. Tym samym najpotężniejszymi narzędziami narracyjnymi w rękach Leviego stają się rozedrgana dłoń Jonathana, kiedy odpala papierosa i grymas desperacji na twarzy Miry. Dlatego odpowiedzialność za historię spoczywa na barkach aktorów.
Jessica Chastain i Oscar Isaac są dobrymi przyjaciółmi.
Znają się od ponad 20 lat, co czuć na ekranie. Chemia między nimi jest hipnotyzująca. Ich gra opiera się na kontrapunktach. Ona jest bardziej ekspresywna, pozwala sobie na więcej szaleństwa, podczas gdy on jest stonowany, stara się być głosem rozsądku. To przeciwieństwa, które się przyciągają. Ten magnetyzm jest nie do podrobienia. Jedno podnosi grę drugiego. Czerpią z siebie nawzajem i kiedy razem pojawiają się na ekranie, nie sposób oderwać od nich wzroku. Wytwarzana przez nich energia jest hipnotyzująca. Najmocniejsze sceny to te, w których pozwalają jej wybuchnąć czy to pod postacią namiętności, czy też ożywionych dyskusji.
„Sceny z życia małżeńskiego” to serial rozegrany na niskich tonach, które kumulują się, aby implodować w odpowiednim momencie. Dlatego jest tak przekonujący, a przez to i bolesny. Levi nie bierze jeńców. Na maksa podkręca tu to, co czyniło jego „BeTipul” (i liczne lokalne wersje produkcji: amerykańską „Terapię” i polskie „Bez tajemnic”) tak wyjątkowym projektem. Z butami wchodzi w psychikę swoich bohaterów, szukając fundamentalnych prawd na temat relacji międzyludzkich. Co prawda w finale wydaje się, że ciężar własnych ambicji go przytłoczył. Ale w tym wypadku rozczarowanie po dotarciu do celu, wynagradza nam sama podróż.