REKLAMA

Sezon na Misia: Centrum Zabawy

Zawiodłem się i to srodze. Po premierze pierwszej gry na podstawie filmu Sezon na Misia, która okazała się produktem całkiem niezłym, miałem nadzieję, że i Centrum Zabawy będzie co najmniej przeciętna. Jednak, jak się okazało, jest to gra zupełnie inna, a w dodatku okazała się zwyczajnym chłamem, próbującym wyciągnąć kasę od niczego niespodziewających się rodziców. Ktoś powie, że 30 zł to mało. Ja powiem jednak, iż ta produkcja nie zasługuje nawet na miejsce na coverze magazynu Cybermycha (bez obrazy), który jest trzykrotnie tańszy niż to wielkie pudełko żerujące na licencji filmowej. Ale po kolei...

Rozrywka Blog
REKLAMA

Ci, których nie zniechęciły pierwsze zdania i postanowili spuścić wzrok na kolejne akapity, dowiedzą się z całą pewnością, dlaczego Sezon na Misia - Centrum Zabawy dostało aż tak niską notę oraz mam nadzieję, że zrezygnują z zakupu (jeśli wcześniej mieli taki zamiar) prezentu dla swojego dziecka w tej postaci. Może i jestem stanowczo za stary na takie produkcje, ale tej nigdy bym nie sprawił nawet swojej pociesze, wiedząc, że jest multum innych, znacznie lepszych, znacznie ciekawszych i nierzadko tańszych gier. Zacznijmy może od opakowania, które, trzeba przyznać, robi dobre pierwsze wrażenie. Niestety na tym się kończy. Kiedy otworzyłem paczkę, zdziwiłem się ogromnie. Co w tym ogromnym pudle z grą może być ciekawego? Jak się okazało, kawał kartonu trzymający (aby nie latało) opakowanie slim na płytę z docelowym produktem. A ja wręcz uwielbiam wyciągać cedeki z takiego etui, mając uczucie, że za chwilę srebrny krążek rozpryśnie się na kilkanaście kawałków. No, ale nie szata zdobi człowieka... ekhm - grę! Przejdźmy więc dalej.

REKLAMA

Co mnie przeraziło po wsadzeniu płytki do napędu? To nie chce się zainstalować! Rzut okiem na pudełko i wszystko jasne. "Program nie wymaga instalacji". Już od tego momentu miałem złe przeczucia co do tego produktu. Jednak z ostatnią kroplą nadziei odpaliłem Misia Bogusia wraz z wesołą gromadką i ze zgrzytem zębów zabrałem się za testowanie. Jak kolorowy napis na okładce mówi, mamy tu do czynienia z sześcioma grami akcji. Fajnie, można by pomyśleć. Niestety, po dziesięciu minutach odechciało mi się wszystkiego i rzuciłem grę w kąt (oczywiście przez te 10 minut zdążyłem ukończyć wszystkie postawione przede mną zadania). Dopiero podczas pisania recenzji zmusiłem się z bólem serca do ponownego jej odpalenia. Więc, żeby tradycji stała się zadość, parę zdań o tych "super mini-gierkach".

Jak zdążyłeś się domyśleć - nic ciekawego tutaj nie będzie. Wszystkie zręcznościowe i to na najniższym poziomie. Ja rozumiem, że dziecko jest mniej wymagające i czasami wykonanie różnych zadań zajmie mu więcej czasu niż dorosłemu osobnikowi. Jednak po tej grze miałem odczucie, że producenci uważają wszystkie dzieciaki za kompletnych idiotów ze zręcznością równą zeru. Ot, dyscyplina zwana "Rzut królikiem". Kliknąć lewy przycisk myszy i trzymając go, kręcić myszką na wszystkie strony. Naprawdę trudne. Weźmy może teraz "Dziką przejażdżkę", w której trzeba omijać bale drewna. Do obsługi tej niezwykle skomplikowanej gry wymagane są dwie strzałki. Jak się okazuje, jest to czynność tak karkołomna, że o połamane palce tutaj nietrudno. Teraz bardziej wyzywający tytuł: 'Hej! Ani kroku dalej'. W tym wypadku programiści przeszli samych siebie i zaserwowali nam najbardziej rozbudowany interfejs wszech czasów. Trzymacie się krzeseł? Aby przejść to wyzwanie musisz naciskać aż jeden klawisz. Ze strachem podszedłem do kolejnej. Na szczęście ta była już znaczenie lepsza (co i tak nie oznacza, że była dobra). Otóż w swojsko brzmiącej dyscyplinie "Traf Myśliwego" należy za pomocą myszki zestrzeliwać pojawiających się na ekranie... myśliwych. Brawo, zgadłeś! Na tym zabawa się kończy. No, ale zaraz. Na razie wymieniłem cztery gry, a miało być ich sześć. Już wiem. Do jednej z gier zalicza się swojska "kolorowanka". Co za doskonała gimnastyka dla umysłu. Lecz wciąż i tak brakuje jednego tytułu, którego za żadne skarby nie mogłem odnaleźć. Mam odczucie, że ktoś zrobił mnie w konia.

Oprócz powyższych cudeniek są także inne rzeczy, które tu można robić. Nie bez kozery w końcu nadano temu produktowi podtytuł "Centrum Zabawy". A więc (tak wiem, nie zaczyna się od "a więc") mamy tu do czynienia z pięcioma jakże malowniczymi lokacjami, nazwanymi tutaj "niezwykle zabawnymi obszarami". Co jak co, ale ja tam nic zabawnego nie zobaczyłem. W każdym razie, oprócz wyżej wymienionych gier, w każdym z tych miejsc na młodego gracza czeka także kilka innych niespodzianek. Między innymi są to quizy w liczbie 4 (prawda, że zabójcza)! Niektórzy mogą zacząć się cieszyć, że mały gówniarz grając na komputerze połączy przyjemne z pożytecznym. A gucio prawda. Misiowe zagadki polegają na podaniu odpowiedzi na kilka pytań na krzyż, które w dodatku są tak banalne, że każdy pięciolatek poradzi sobie z nimi w mgnieniu oka, jednocześnie gmerając obydwoma kciukami w nosie. Dodatkowo pytania we wszystkich quizach są niezmienne. Nie ma tu żadnej puli, z której są losowane zagadki. Za każdym razem mamy to samo. No, bo w końcu najłatwiej było wymyślić w sumie niecałe trzydzieści pytań, cztery razy więcej durnych odpowiedzi i upchnąć to wszystko w jednej grze bez większego wysiłku.

Na tym jednak zabawa się nie kończy. Każdy dzieciak mający tę grę (jestem ciekawy, czy znajdą się tacy) może sobie własnoręcznie przygotować tapety, kartki pocztowe, kalendarze, zakładki, naklejki i inne duperelki. Chociaż słowo "własnoręcznie" nie do końca tutaj pasuje, bowiem już po chwili kombinowania okazuje się, że jedyne, na co możesz wpłynąć, to układ poszczególnych elementów. Tworząc taki, załóżmy na to plakat, wybierasz najpierw tło, potem wsadzasz jedną z postaci, jakieś logo i na tym robota się kończy. Plakat gotowy do wydrukowania. Nie myśl jednak, że masz duży wybór różnych elementów. Tutaj także można zauważyć minimalizm twórców.

Na koniec, aby żadne dziecko nie czuło się poszkodowane (po spędzeniu kilku minut nad tak okropną grą) w ramach odszkodowania dostaje w prezencie tapety, ikony, pliki wideo (krótkie filmiki z wymuszonym humorem nawiązujące do produkcji pełnometrażowej) i wiele innych mniej lub bardziej potrzebnych gadżetów. Oczywiście na każdym z nich widzimy szczerzącą się gębę Misia Bogusia i parzystokopytnego Elliota. Jednak chyba najbardziej nietrafionym pomysłem okazały się zestawy skórek i ikonek dla Windowsowego komunikatora MSN, którego w Polsce praktycznie nikt nie używa. A zwłaszcza takie małe urwisy, dla których Sezon na Misia jest przeznaczony.

No! W końcu ta mordęga się skończyła i z czystym sumieniem mogę rzucić pudełko z grą gdzieś daleko na półkę, tam gdzie mój wzrok nigdy nie pada. Może po tym tekście wydaje się, że jestem kompletnie sfrustrowanym facetem, wyładowującym się na Bogu ducha winnym programie. Tak jednak nie jest. Pomimo małego nieporozumienia starałem się podejść do oceny gry obiektywnie, wczuwając się w rolę dosyć małego dzieciaka, dla którego ten produkt jest przeznaczony. Nie było jednak ni chwili, kiedy dobrze bym się bawił. Dosłownie na każdym kroku widać, że twórcy poszli na łatwiznę, tworząc tę interaktywną zabawkę na odwal się. Już w Internecie można znaleźć tysiące innych, lepszych gier Java, które dadzą młokosowi dużo więcej zabawy. A ich niezaprzeczalnym plusem jest brak kosztów, które rodzic musi podjąć, aby mały urwis pobawił się 15 minut. Bo tyle właśnie powinno zająć ukończenie tej gry bardziej zorientowanym małolatom.

REKLAMA

Także humor w tej produkcji w żadnym stopniu nie dorównuje wersji kinowej. Widać, że scenarzysta odwalił robotę, bo mu zapłacili i zwinął manatki zanim ktokolwiek te teksty przeczytał. Tak samo animacja kuleje na każdym kroku. W żadnym wypadku nie przypomina oryginalnego filmu. Po prostu aż żal serce ściska. Cóż, może to wszystko bawi niektórych. Może na rynku amerykańskim się sprawdzi. W końcu, jak każdy wie, ludzie zza oceanu mają mniejsze wymagania, zwłaszcza pod względem dowcipów. Może... Ale z całą pewnością nie u nas. U nas to wszystko woła o pomstę do nieba.

Jednak to jeszcze nie koniec znęcania się. Nie dość, że gra wygląda okropnie, to jeszcze po jej wyłączeniu zmienia pewne ustawienia. Jakież było moje zdziwienie, kiedy to wyszedłem na pulpit i jakoś obraz zaczął dziwnie skakać, a oczy po paru minutach mocno łzawić. Wiele nie trzeba było, aby się okazało, że Sezon na Misia zmienił mi częstotliwość odświeżania do 60 Hz, co jest wartością zabójczą dla moich oczu. Nie ma co. Nieźle zakończyła się ta krótka znajomość. Jeśli więc jeszcze Cię do końca nie przekonałem i chcesz poznać ostateczny werdykt, to proszę bardzo. Nigdy w życiu nie waż się nawet tknąć pudełka z tą grą, chociaż to, trzeba przyznać, wygląda zacnie i może kusić. Już lepiej kupić dzieciakowi wór słodyczy i niech się nażre nimi do woli, niż ogłupiać je tym czymś, bo inaczej tego nie można nazwać!

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA