„A mi się podobało” to żaden dowód na wielkość filmu. Potrzebujemy recenzji, bo w Polsce nikt nie uczy krytycznego myślenia o kulturze
Epizod IX sagi „Star Wars” doczekał się głównie negatywnych recenzji od polskiej i zagranicznej krytyki. Reakcje fanów są diametralnie inne, a ich gniew często kieruje się na właśnie na recenzentów „Skywalker. Odrodzenie”. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie sposób, w jaki komentujący wyrażają swoje opinie.
Można odnieść wrażenie, że wojna dziennikarzy i fanów „Gwiezdnych wojen” trwa niemal nieprzerwanie od 2017 roku i premiery „Ostatniego Jedi”. Obie grupy znajdowały się wówczas po przeciwnych stronach barykady, Amerykańscy krytycy zachwycali się dziełem Riana Johnsona, a wieloletni wielbiciele sagi stworzonej przez George'a Lucasa nie potrafili tego zrozumieć.
Ze swojej strony jestem w stanie zrozumieć tamten gniew fandomu. Wśród komentujących pojawiło się kilka czarnych owiec, które w niedopuszczalny sposób atakowały aktorki wcielające się w Rose i Rey, a część reakcji na postać graną przez Kelly Marie Tran należy wprost nazwać rasistowskimi. Powyższe przypadki sprawiły jednak, że całe środowisko przeciwników „Ostatniego Jedi” zostało wtłoczone w ramy prawicowych trolli. A przecież można wymienić dziesiątki fanowskich materiałów, które jasno wskazywały olbrzymie problemy i scenariuszowe niedoróbki filmu Johnsona. Chwalący produkcję recenzenci nie raczyli w ogóle ich zauważyć.
Ale istnieje też druga strona medalu, którą dobrze obrazują reakcje fanów na krytyczne recenzje „Skywalker. Odrodzenie” i „Wiedźmina”.
Wyraźnie widać, że spór wokół dwóch najważniejszych popkulturowych premier grudnia stał się toksyczny. Nie mam tutaj zamiaru wrzucać wszystkich widzów do jednego worka. Wystarczy spojrzeć na dyskusje w komentarzach pod moimi recenzjami „Skywalker. Odrodzenie” i 1. sezonu serialu „Wiedźmin”, żeby znaleźć tam sporo interesujących wniosków i argumentów.
Nie wszystkie z nich zgadzają się z moim spojrzeniem na te produkcje, ale przecież to tym lepiej. Właśnie po to czyta się recenzje, żeby wchodzić z nimi w merytoryczny spór. Słowem klucz jest tutaj jednak „merytoryczny”, a ogromna większość reakcji na negatywny odbiór obu produkcji nie miała z nim nic wspólnego. Nie sposób całkowicie pominąć milczeniem komentarzy wprost obraźliwych i wulgarnych (bo otrzymywanie ich w dużej liczbie nigdy nie jest czymś przyjemnym), ale wbrew pozorom ich siła oddziaływania jest stosunkowo niewielka, bo i wartość treści niemal nieistniejąca.
Znacznie bardziej niepokojący jest wysyp komentarzy w stylu „A mi się podobało”.
Tego typu stwierdzeń właściwie nigdy nie popierają żadne kontrargumenty. Tak jakby samo stwierdzenie, że lubię coś, czego recenzent nie przyjął, wystarczało za dowód na głupotę i nieudolność piszącego artykuł. Drodzy komentujący, ja naprawdę cieszę się, że coś się wam podobało, ale nawet największa filmowa szmira znajdzie więcej niż jednego adoratora. To nie wystarcza, żeby móc stwierdzić, że dane dzieło jest udane.
Oczywiście wszystko to wskazuje na znacznie szerszy problem, czyli nieumiejętność krytycznego, częściowo wyzbytego z emocji oceniania kultury. W Polsce jest to zjawisko bardzo poważne i dosyć powszechne, a w dodatku ugruntowane przez ludowe mądrości. Bo przecież stwierdzenie: „O gustach się nie dyskutuje” jest niesamowitym kłamstwem. Cała dyskusja o dziełach sztuki to rozmowa o gustach, tylko że wsparta wiedzą, wrażliwością i dystansem do samego siebie. A przynajmniej tak byłoby w idealnym świecie.
Problem nieumiejętności krytycznego myślenia leży w tym, jak do kultury podchodzimy w polskiej szkole.
Uczniowie od lat są na siłę wtłaczani w rozmowę o dziełach kultury w myśl jednego ustalonego odgórnie klucza. Rzadko kiedy pada pytanie, czy omawiana lektura szkolna się podobała. Jeszcze rzadziej nauczyciele starają się pokazać, w jaki sposób można o niej rozmawiać, jak ją oceniać i jak wyrażać swoje zdanie ponad magiczne „Podobało mi się/Nie podobało mi się”.
Pomijając w gruncie rzeczy dosyć przerażający fakt, że do szkolnego kanonu w 2019 roku wciąż należą niemal wyłącznie książki (więc jak wymagać od odbiorców krytycznego myślenia o filmie, zrozumienia istoty animacji lub docenienia komiksu), trzeba podkreślić jedną rzecz. Ważniejsza od toczącej się w kółko dyskusji, jakie dzieła umieścić na liście lektur szkolnych, jest decyzja, jak chcemy je omawiać.
Nie mam tutaj zamiaru przesadnie mocno uderzać w nauczycieli. Ich wpływ na podstawę programową jest w zasadzie niewielki. A wystarczy z nimi porozmawiać, żeby zrozumieć, że ci często naginają lub wprost ignorują zapisy obecnej podstawy. Nie sposób tego jednak robić w nieskończoność, a i wśród nauczycieli języka polskiego nader często brakuje specjalistów od współczesnej popkultury. Niełatwo po 20 latach omawiania „Nad Niemnem” czy „Potopu” nagle przestawić się na dyskusję o Marvel Cinematic Universe i „Star Wars”.
Dlatego właśnie potrzebni są nam krytycy. Co nie znaczy, że wszystkie ich słowa należy brać za pewnik.
„Ostatni Jedi” jest najlepszym przykładem na to, że nawet duża grupa wykwalifikowanych i wyspecjalizowanych dziennikarzy popkulturowych może ignorować oczywiste problemy dzieła. W tym wypadku oddolna reakcja fanów okazała się bardziej profesjonalna. Natomiast też mówimy tutaj o poważnych i merytorycznych analizach filmu, a nie krzykach o zniszczonym dzieciństwie.
Nikt poważny nie twierdzi, że zdanie fanów jest niewarte wysłuchania, a słowo krytyka to świętość. Wielu komentujących narzeka, że obecnie każdy może podać się za specjalistę i recenzować filmy czy książki bez odpowiedniej wiedzy. I faktycznie, to jeden z problemów, z którymi współczesne dziennikarstwo musi się mierzyć. Ale z drugiej strony ta nadreprezentacja pozwala też znaleźć osoby piszące, których zdanie najbardziej nam odpowiada lub wręcz przeciwnie - najmocniej pobudza nas do myślenia. W tym naprawdę nie ma niczego złego. Pytanie, czy będziemy w stanie wykorzystać spór do ulepszenia popkultury. Bo to w równym stopniu zależy od odbiorców, co od twórców i krytyków.