Raz na jakiś czas Hollywood udowadnia, że w pogoni za zyskiem jest nie tylko odklejone od rzeczywistości, ale też pozbawione dobrego smaku i empatii. I taki też jest "Slender Man".
OCENA
Być może znacie historię Slender Mana. Postać bez twarzy, ubrana na czarno, z nienaturalnie długimi rękoma. Stworzony jako creepypasta, czyli internetowa straszna opowieść, przekazywana sobie przez ludzi w sieci, Slender Man był swego czasu obiektem fascynacji nastolatków.
I do pewnego momentu nie było w tym niczego złego. Opowiadanie sobie strasznych historii znane jest ludzkości od wieków. Kiedyś robiono to przy ogniskach, czasem w domach, w nocy, kiedy odwiedzali nas znajomi i próbowaliśmy udowodnić, że jesteśmy w stanie przestraszyć każdego za pomocą naszej wyobraźni. W tym kontekście creepypasta jest naturalną ewolucją tej formy przekazu ustnego, biorąc pod uwagę rozwój technologii.
Problem rozpoczął się wtedy, gdy Slender Man zaczął naprawdę niepokojąco źle wpływać na młodych ludzi.
W 2014 roku nastoletnie dziewczyny ze stanu Wisconsin próbowały zamordować swoją koleżankę wierząc, że oddają ją w ofierze Slender Manowi. Sprawa jest więc poważna.
Na tyle, że sama wieść o tym, iż Hollywood przymierza się do filmu o tej fikcyjnej miejskiej legendzie wzbudzała moje obrzydzenie.
Niby nie jest dla mnie nowiną, że Fabryka Snów twardo stąpa po ziemi i w imię zysku zdolna jest do brudnych zagrywek. Myślałem jednak, że ktoś po drodze się opanuje. Tym bardziej w erze poprawności politycznej i wyczuleniu na tematy społeczne, widoczne chociażby przy okazji ruchu #MeToo. Ale jednak nie. Dopóki na świeczniku mamy tematykę nierówności oraz walki z molestowaniem seksualnym, na wszystko inne jest ciche przyzwolenie. Przynajmniej do czasu, gdy ktoś i z tego nie rozpęta afery.
To prowadzi nas więc do samego filmu. "Slender Man" opowiada o nastoletnich dziewczynach, które dowiadują się, że ich koledzy będą wywoływać mistyczną i kultową w młodzieżowych kręgach postać Slender Mana. Nie chcąc być gorszymi, postanawiają zrobić to samo. W internecie znajdują instrukcję przywołania zjawy. Po chwili ich oczom ukazuje się dziwny, niepokojący i psychodeliczny film, który wprowadza je w niepewny nastrój. Następnego dnia jedna z dziewczyn znika w niewyjaśnionych okolicznościach... Reszty pewnie się domyślacie.
"Slender Man" nawet nie stara się być oryginalnym filmem.
Zresztą tak samo jak cała legenda Slender Mana, który jest czymś w rodzaju XXI-wiecznej wersji Candymana.
Jeśli spodziewaliście się, że ta produkcja dostarczy wam jakichkolwiek świeżych, mocnych i wyjątkowych doznań, to pozwólcie, że sprowadzę was na ziemię. Film ten nie tylko was wynudzi, ale i zirytuje, bo sama postać tytułowa pojawia się tu może łącznie na 10 sekund. Zamiast tego otrzymujemy serię wyświechtanych motywów z horrorów rodem z lat 90., pełną nieudolnych prób wystraszenia widza, które w większości przypadków wypadają komicznie.
Ale nawet pomijając wtórność tej postaci oraz całej fabuły i zapominając na moment o braku etyki i dobrego smaku studia filmowego, "Slender Man" mógł być sam w sobie niezłym straszakiem. Może nie wybitnym, nie ma miarę "Egzorcysty" czy "Obecności", ale dającym się oglądać oraz potrafiącym chwilami zmrozić krew w żyłach. Niestety twórcom nie udało się tego dokonać.
"Slender Man" to istna katastrofa. Nie dość, że jest zwyczajnie nudny i źle zagrany, to zdaje się być także albo filmem nieskończonym albo brutalnie pociętym przez studio.
W sumie nie wiem która wersja jest gorsza. Nawet mało sprawny widz dostrzeże całe masy nieścisłości, pourywanych wątków; postaci, które nagle znikają ze sceny i potem w ogóle się o nich nie wspomina. Wszystkie elementarne zasady opowiadania historii oraz sztuki filmowej zostały tutaj ewidentnie zbrukane. Szczerze dziwię się jakim cudem jakiekolwiek studio było w stanie wypuścić oficjalnie na świat takiego "potworka". To nie tylko niedopuszczalne, ale też wykazujące brak szacunku dla widza. Już dawno czegoś takiego nie widziałem.
"Slender Man" to fatalna próba stworzenia mikstury "Blair Witch Project" i "The Ring" dla pokolenia Facebooka i YouTube'a, w którą jak widać nie wierzyło nawet studio produkujące ten film. Które zresztą przespało temat, bo ta postać już ładnych parę lat temu stała się passe. No, ale cóż, nie pierwszy to raz, gdy producenci filmowi budzą się z ręką w nocniku, nie śledzą trendów pośród swojej grupy docelowej, a potem płaczą nad rozlanym mlekiem. W tym wypadku, dało to światu jeden z najgorszych filmów dekady (i nie tylko).