REKLAMA

Słodki drań [film]

Drobiazgowość to słowo idealnie pasujące do twórczości Woody'ego Allena. Wszystkie jego filmy (a przynajmniej te, które dane mi było widzieć) są dopięte na ostatni guzik we wszystkich aspektach. I jak tu uwierzyć, że w przypadku tego dzieła również jest ono zgrane perfekcyjnie, ale tak jakby... lepiej?

Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

A to nie byle jaka pochwała, takie obrazy nie powstają na co dzień, nawet spod ręki Allena. Muszę przyznać, że po obejrzeniu kilku jego dzieł znużyłem się niezmiernie podobnymi koncepcjami i moralnym niepokojem reżysera-scenarzysty (co nie umniejsza jednak ich świetności), toteż postanowiłem zobaczyć coś nieco odmiennego. I tak trafiłem na Słodkiego drania. Jedyny bodaj film z przeze mnie obejrzanych, gdzie Allen zajmuje się "tylko" reżyserią i scenariuszem.

REKLAMA

A stworzył on postać Emmeta Raya, fikcyjnego amerykańskiego gitarzysty jazzowego z lat 30. XX wieku. Jak sam Emmet mawiał, drugiego gitarzysty na świecie po "Cyganie z Francji" - Django Reinhardtcie (a to akurat nie jest postać fikcyjna, ale faktycznie żyjący w pierwszej połowie XX wieku międzynarodowej sławy gitarzysta belgijski) - którego muzyki potrafił słuchać godzinami, cały czas płacząc. Oprócz niewątpliwie ponadprzeciętnych umiejętności gry na gitarze, Ray odznaczał się także wyjątkową arogancją, egoizmem i zadufaniem w sobie. I to nie jest cała lista jego wad.

I to właśnie na postaci Emmeta opiera się cały film. Można powiedzieć, że jest on jedynym pierwszoplanowym bohaterem, co jakby podkreśla ten jego egocentryzm. Wszystko kręci się wokół niego, dosłownie i w przenośni. Poznajemy jego pełne zwrotów i nieoczekiwanych sytuacji życie, a przede wszystkim - przepełnione sztuką. Bo Ray żyje w przeświadczeniu, że jest prawdziwym artystą, wirtuozem gitary, geniuszem. I słysząc jego grę oraz widząc reakcje publiczności na nią (co szczególnie widoczne było np. w przypadku mieszkańców małego miasteczka, widowni konkursu młodych talentów, na którym on wystąpił) odnosimy to samo wrażenie. Jednak tacy ludzie mają to do siebie, że ich talentowi towarzyszy też wiele cech go umniejszających.

I tak, Emmet, jak już wspomniałem, jest wyjątkowo egoistyczny i pełen pychy, czego wcale nie ukrywa - wali prosto z mostu. Sam o sobie mówi, że "kocha kobiety, ale ich nie potrzebuje" - wszystkie swoje kochanki zostawia z kwitkiem, nie ma prawdziwych przyjaciół. Jedna z jego kobiet mówi, że Emmet żyje w swoim własnym świecie, nawet jak się kochają. Dziewczynie, z którą spędził ponad rok potrafi powiedzieć prosto w twarz, żeby nie robiła sobie nadziei, bo choć ona go kocha, to on jej nie. Po prostu drań. Słodki drań, bo może rozkochać w sobie każdą kobietę. A już w szczególności swoimi niecodziennymi sposobami spędzania wolnego czasu - mianowicie uwielbia oglądać jadące pociągi i strzelać ze swojego colta do szczurów na wysypisku. Romantyk pełną gębą.

Postaci Raya poświęcam mnóstwo miejsca w recenzji, bo Słodki drań to tak naprawdę teatr jednego aktora - Seana Penna, który odegrał swą rolę perfekcyjnie. No, prawie, w niektórych scenach, gdy gra na gitarze wyraźnie widać, że radzi sobie z tym instrumentem co najwyżej średnio, bo czasem to co słyszymy nie ma prawa płynąć z tak "obsługiwanej" gitary. Sam nie grywam, ale potrafiłem to wychwycić. Oprócz tego jednak Penn zagrał kapitalnie, tworząc przekonujący obraz impertynenta i maestro w jednej osobie. Zasłużył na nominację do Oscara i ją otrzymał.

Nie zapominajmy jednak o reszcie obsady, która, choć w cieniu Penna, również spisała się na medal. Na uwagę zasługuje głównie rola Samanthy Morton, odtwórczyni roli Hattie, kochanki Emmeta, za którą aktorkę również nominowano do Oscara. I nie byłoby może w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że Morton gra... niemowę. A za nic tej nominacji nie otrzymała, wierzcie mi. Jest to mało znana wówczas aktorka brytyjska, trzeba przyznać więc, że Allen ma nosa do utalentowanych aktorów (zresztą, aż 13 z nich otrzymało nominacje do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej za udział w jego dziełach). Właściwie ciężko znaleźć kogokolwiek, kto w Słodkim draniu zagrałby słabo - każdy, lepiej czy gorzej, spełnił swoje zadanie.

REKLAMA

A może dlatego, że film ten jest stylizowany delikatnie na dokument, co widać głównie w przerwach, w których o Rayu opowiada m.in. Woody Allen, który zrobił wszystko, by jako taki Słodki drań był przekonujący. Na co składa się też świetna scenografia - w końcu musimy pamiętać, że akcja dzieje się w latach 30. No i jeszcze jedno - muzyka. We wszystkich filmach Konigsberga (prawdziwe nazwisko Allena) jest ona bardzo dobra, a często z reżyserem współpracował Dick Hyman. Ale tutaj przeszedł on samego siebie i nie myślę tak tylko z powodu mego zamiłowania do jazzu. Jakim cudem kompozytor nie dostał nominacji do Oscara - nie mam bladego pojęcia.

Może to moja fascynacja amerykańskimi latami 30., może zamiłowanie do jazzu, może to ten bohater, który mimo swego zachowania wzbudza sympatię, albo i samo nazwisko reżysera i scenarzysty, jakim film jest firmowany - nie wiem. Ale zakochałem się w tym obrazie. Mimo że nie jest równie zgryźliwy, co inne filmy Allena, to z pewnością jest obrazem subtelniejszym. Jeśli Ty również czujesz sympatię do białych garniaków i kobiet z fryzurami, rodem z międzywojennych Stanów - dobra zabawa gwarantowana.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA