Serialowi „Snowpiercer” brakuje humanistycznej wrażliwości koreańskiego reżysera Bong Joon-ho
Chociaż wśród nazwisk producentów pojawia się Bong Joon-ho, nie spodziewajcie się spotkać tu przewodzącego rewolucji Curtisa czy Mason z wystającymi zębami i w dziwacznej fryzurze, tylko ich reinkarnacje. Twórcy inspirując się w równym stopniu pełnometrażowym filmem koreańskiego reżysera co komiksem, na podstawie którego powstał, wytyczają własną ścieżkę.
OCENA
Opowieść rozpoczyna się w noc odjazdu tytułowego pociągu. Snowpiercer powstał z inicjatywy tajemniczego pana Wilforda w czasie katastrofy klimatycznej, kiedy to nadejście kolejnej epoki lodowcowej okazało się nieuniknione. Do 1001 wagonów wstęp mieli jedynie najbogatsi, których stać było na bilet. Ci biedniejsi postanowili się zbuntować i w desperackim akcie wbiegli do maszyny. Kolejne lata upłynęły im w zatłoczonej, małej przestrzeni i jedzeniu proteinowych bloków. Po kilku nieudanych próbach rewolucji w końcu pojawia się szansa, żeby odmienili swój los.
Fabularnym punktem wyjścia jest morderstwo popełnione w luksusowych wagonach. Nikt tego nie przewidział, dlatego na przedzie pociągu nie ma żadnych policjantów. Detektywem jest natomiast Andre Layton, czyli przywódca tych najbiedniejszych. Otrzymuje on szansę na wydostanie się z ogona maszyny, o ile rozwiąże kryminalną zagadkę. To znowu okazuje się przyczynkiem dla twórców do pokazania całego mikrokosmosu opowieści i przeprowadzenie nas przez kolejne zakamarki Snowpiercera, prezentując jednocześnie szereg interesujących postaci. Już po dwóch pierwszych odcinkach widać, że chcą konsekwentnie rozbudowywać znaną nam z filmu i komiksu mitologię.
I bardzo dobrze, bo pewnie nawet najbardziej zagorzały entuzjasta świetnie przyjętej przez krytykę pełnometrażowej produkcji musi przyznać, że pełno w niej jest białych plam.
Wątki są w niej rozwinięte w sposób wystarczający, ale niekoniecznie satysfakcjonujący. Podczas seansu aż chciałoby się zajrzeć do innych wagonów, w niektórych zostać dłużej niż jest nam to dane i lepiej poznać wiele z epizodycznych bądź drugoplanowych postaci. Tym samym „Snowpiercer. Arka przyszłości” ma w sobie mnóstwo niewykorzystanego potencjału i od początku serial wydawał się wdzięczniejszą formą do przedstawienia tej historii.
W „Snowpiercerze” Graeme Manson konsekwentnie to wykorzystuje. Bezlitośnie mnoży wątki i posuwa akcję do przodu, ale pozwala sobie i nam na chwile wytchnienia. Prezentuje motywacje bohaterów i ich niuansuje, każąc im uciekać we wspomnienia czy zrzucić robocze ubranie i przebrać się w dresy. Ustami postaci tłumaczy kolejne zasady panujące w pociągu. Zatrzymuje się, abyśmy mogli podziwiać wewnętrzny ekosystem konkretnych wagonów. Niczym ładując strzelbę Czechowa zabiera nas na przód maszyny, żeby pokazać zepsucie bogaczy i ich ekstrawagancję. Zachowuje w ten sposób ducha pełnometrażowego filmu. Bo to opowieść o społeczeństwie, jego nierównościach i systemach klasowych.
Brakuje tu jednak humanistycznej wrażliwości koreańskiego reżysera.
Bong Joon-ho cierpliwie i z empatią spogląda na wszystkie swoje postacie za pomocą wyważonej narracji. Twórcy serialu zbyt często skupiają się na szokowaniu widzów uciekając w estetykę gore czy podnosząc zdeprawowanie osób z przodu pociągu do esktremum i podkreślając beznadziejność sytuacji, w jakiej znaleźli się ci mieszkający w jego ogonie. Scena z Andre opowiadającym o kanibalizmie swoich współpasażerów, nie ma w sobie takiego ładunku emocjonalnego, co analogiczna sytuacja w filmie z Curtisem. Tutaj bohater z kamienną twarzą mówi o kolejnych nieludzkich zachowaniach jakich się dopuścił, a tam protagonista zalewał się łzami ratując resztki własnego człowieczeństwa. W serialu mamy w tym wypadku do czynienia z groteską i brakiem czynnika pozwalającego nam na identyfikację z postacią.
W tym szaleństwie mogłaby się znaleźć metoda. Bo zgodnie z temperaturą panującą na zewnątrz pociągu, opowieść jest zimna. Z ekranu aż wieje mrozem dzięki zdjęciom utrzymanym w chłodnych barwach. Przerysowanie tragedii bohaterów miałoby więc sens, gdyby nie wybijało narracji z narzuconego jej rytmu i było wplecione naturalnie, a nie wydawało się wyjęte z innych produkcji. Nawet usilnie szukając jego uzasadnienia, trudno jest je znaleźć, skoro nie oddziałuje na widza w sposób w jaki powinno. Tym samym kolejne jego przejawy zostają sprowadzona jedynie do roli niepotrzebnych ekscesów.
Choć nie jest pozbawiony wad, „Snowpiercerowi” warto dać szansę.
Absurdem jest jednak emitowanie odcinków w cotygodniowych odstępach. O wiele lepiej serial sprawdziłby się na nocnym bindżowaniu. Bo kiedy raz wejdzie się do świata przedstawionego, żal go opuszczać. Ale kiedy już ma się czas, aby przemyśleć jego złożoność i prezentowaną fabułą, niekoniecznie chce się do niego wracać.