REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Lewica go nie chciała, a prawica wzięła na sztandary. Widzieliśmy "Sound of Freedom. Dźwięk wolności"

"Sound of Freedom. Dźwięk wolności" to film legenda. Lewicowe elity podobno nie chciały, żebyśmy go zobaczyli i gdy tylko udało mu się trafić do amerykańskich kin, prawicowe środowiska wzięły go na swoje sztandary. W końcu dotarł też do Polski. I jak się okazuje, jest... okej.

13.09.2023
20:21
sound of freedom recenzja premiera
REKLAMA

Właściwie to, co działo się wokół "Sound of Freedom. Dźwięk wolności" okazuje się ciekawsze od samego filmu. Produkcja została ukończona jeszcze w 2018 roku i miała niedługo trafić do kin z ramienia 20th Century Fox. Kiedy jednak Disney wykupił wytwórnię, zdecydował się odłożyć go na półkę. Twórcy odkupili do niego prawa i przy wsparciu sporej grupy inwestorów wypuścili go pod flagą Angel Studios. Wcielający się w główną rolę Jim Caviezel i pomagający mu Mel Gibson zbudowali wokół niego mit dzieła wyklętego, który wpisał się w narrację szurów z QAnon - tych co nienawidzą Disneya (widzicie, dlaczego był to dla nich łakomy kąsek?), uważają Donalda Trumpa za mesjasza i przestrzegają przed czczącymi szatana, pijącymi krew dzieci (sic!) elitami.

Co prawda reżyser odcina się od QAnonu, ale promotor i gwiazdor filmu tu i ówdzie flirtują z teoriami spiskowymi niebezpiecznego ruchu. W końcu nawet najgorsza reklama jest lepsza niż żadna, a w tym wypadku okazała się wyjątkowo skuteczna. Ludzie tłumnie na produkcję pobiegli. Tak przynajmniej twierdzi Angel Studios, które chwaliło się, że "Sound of Freedom. Dźwięk wolności" zarobiło w Stanach Zjednoczonych więcej niż najnowsze odsłony "Indiany Jonesa" i "Mission: Impossible". Jak jednak szybko wyszło na jaw, komercyjny sukces był scamem. Na napisach końcowych zobaczycie Jima Caviezela, bez żadnego obciachu, zachęcającego widzów, aby kupili bilety dla swoich znajomych. Aktorowi udało się do tego przekonać sporo osób, przez co - jak tu i ówdzie donosili kolejni dziennikarze - chociaż większość miejsc na seansach została wykupiona, sale kinowe świeciły pustkami.

REKLAMA

Sound of Freedom. Dźwięk wolności - recenzja filmu

Osoby, które nie wykorzystały biletów kupionych przez znajomych, niewiele tak naprawdę straciły. "Sound of Freedom. Dźwięk wolności" to ocierający się o przeciętność akcyjniak z misją. Fabuła opiera się na prawdziwej historii Tima Ballarda - byłego agenta rządowego i założyciela walczącej z pedofilskimi szajkami organizacji Operation Underground Raiload. Scenarzyści Alejandro Monteverde (przy okazji reżyser filmu) i Rod Barr przefiltrowują fakty z jego życia przez wyświechtaną konwencję gatunkową. Z jednej strony osłabiają tym wydźwięk produkcji, a z drugiej sprawiają, że ogląda się ją niczym odkryte po latach najntisowe kino sensacyjne.

Sound of Freedom. Dźwięk wolności - recenzja

Trudno w to uwierzyć, ale "Sound of Freedom. Dźwięk wolności" okazuje się mniej QAnonowskie niż "Small World". To są przecinające się w wielu punktach opowieści i ich twórcy posiłkują się nawet tym samym cytatem z Biblii. W przeciwieństwie jednak do granego przez Piotra Adamczyka Roberta Goca Tim Ballard nie trafia tu na trop satanistyczno-pedofilskiego kartelu, ani nie czai się na małoletnią Tajkę w zjeżdżalni w aquaparku. Bo tam, gdzie Patryk Vega do nas krzyczał, Monteverde przemawia co najwyżej szeptem.

Na Spider's Web pisaliśmy już, czemu "Small World" jest takie złe:

Ballard to bohater żywcem wyjęty z oldschoolowych filmów policyjnych. Niczym Brudny Harry potrafi zwrócić naszą uwagę na niedziałający system prawny, bo przecież przyskrzynił 288 pedofilów, ale na pytanie, ile dzieci uratował, może jedynie bezradnie wzruszyć ramionami. Bez mrugnięcia okiem nagina przepisy i wzorem twardych kinowych gliniarzy wchodzi w dyskusje ze swoim przełożonym z Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego Stanów Zjednoczonych. Jest skuteczny, więc udaje mu się go namówić, aby zatwierdził szeroko zakrojoną operację i niesamowicie drogą operację w Kolumbii.

W poszukiwaniu siostry uratowanego niedawno chłopca Ballard zmierza wprost do jądra ciemności.

Poznaje niecne praktyki handlarzy dziećmi, na których spogląda na nich z ledwo ukrywaną pogardą. "Sound of Freedom. Dźwięk wolności" to film prosty, grający na najniższych instynktach widzów. Jest w tym całkiem skuteczny, bo przecież podejmuje temat najbardziej ohydnych ze zbrodni. Z tego względu nawet jeśli Caviezel do najwybitniejszych aktorów nie należy, łatwo kibicować granemu przez niego bohaterowi.

REKLAMA

Kobiety pełnią w "Sound of Freedom. Dźwięk wolności" bardziej ozdobne role niż w "Oppenheimerze", przez co, już w samych swych założeniach to tak zwane męskie kino. Nie spodziewajcie się jednak strzelanin i wybuchów. Atrakcji jest tu jak na lekarstwo i Monteverde bardziej skupia się na budowaniu gęstego klimatu. Wychodzi mu to raczej średnio, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że życzyłby sobie, aby jego film był mocniejszy, niż jest w rzeczywistości. Tanie chwyty próbuje podbić lejącym się z ekranu patosem, przez co tam, gdzie cisza mogłaby zadziałać zdecydowanie lepiej, atakuje nas kompozycjami Javiera Navarette. W ten sposób podczas seansu usłyszycie więcej ckliwej muzyki niż na koncertach Celine Dion.

"Sound of Freedom. Dźwięk wolności" ma tak oczywiste ambicje, że aż staje się przezroczysty. Stawia bowiem swoją misję ponad samą opowieścią, przez co nachalna symbolika idzie tu w parze z niewysublimowanym melodramatyzmem. Trudno sobie wyobrazić, żeby to prowadzone ciężką ręką kino, mogło widzów porwać. Został zrobiony nieco bezmyślnie, z przesłaniem tłuczonym w nasze głowy na siłę niczym przez nieudolną polonistkę. Mimo to ani nie nudzi, ani nie męczy. Ot ważny film, który doskonale odnalazłby się w telewizyjnym paśmie z poniedziałkowymi megahitami.

Premiera "Sound of Freedom. Dźwięk wolności" 15 września w polskich kinach.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA