"Squid Game" - najgłupsze momenty serialu. Przez nie hit Netflixa traci sens
"Squid Game" jest tak inne, pięknie nakręcone, krwawe i tarmoszące emocje, że przemykamy oko na niedoróbki. A tych w południowokoreańskim serialu Netflixa jest zatrzęsienie. Nie chodzi tu o zwykłe czepianie się dla samego czepiania się, ale rzeczy, które realnie wkurzają, nie mają sensu i sprawiają, że serialowi daleko do doskonałości.
"Squid Game" pochłonąłem w dwa wieczory i to w tym momencie najlepszy tegoroczny serial Netfliksa. Właśnie pobił absolutny rekord – przez niespełna miesiąc obejrzano go na 111 mln kont (każde z nich odpaliło odcinek na przynajmniej 2 minuty). Wszcześniej najwyższy wynik 89 mln – zanotowali "Bridgertonowie". Mam wrażenie, że moda na "grę w kalmara" tak prędko nie minie.
Wiele osób doszukuje się zalet serialu, które sprawiły, że o "Squid Game" mówią wszyscy. My zrobimy na odwrót i przyjrzymy się wadom, które każdy z nas zauważył lub zostały m.in. wytknięte przez użytkowników Reddita. To właśnie pomimo wpadek i nielogiczności "Squid Game" stał się ogólnoświatowym fenomenem. Nie muszę chyba dodawać, że tekst opiera się na spoilerach i plot twistach z serialu.
Squid Game - największe wady przebojowego serialu Netfliksa
Było fajnie, ale pojawiły się żenujące VIPy i popsuły zabawę
Do szóstego odcinka serial trzymał naprawdę wysoki poziom, ale później zostało to zaprzepaszczone m.in. przez VIPy. To bogaci panowie w maskach zwierząt, którzy przyglądają się poczynaniom zawodników, komentują i obstawiają zakłady. To właśnie dla nich organizowane są rozgrywki - jak kiedyś walki gladiatorów. Całe "Squid Game" jest szytą grubymi nićmi alegorią i krytyką kapitalizmu, więc to, że VIPami są źli, obleśni, biali mężczyźni nikogo nie dziwi - wszak to oni rządzą światem. Widać, że filmowcy z Korei Południowej mają poglądy podobne do Julek z Twittera.
Każda scena z udziałem VIPów to porażka i ogląda się ją z bólem. Postacie są fatalnie zagrane - nawet na tle pozostałych południowokoreańskich aktorów i ich specyficznej dla tamtejszej kinematografii ekspresji. Do tego posługują się okropnym amerykańskim akcentem, który rani uszy nie tylko osoby mieszkające w USA. Jakby tego było, mają kompletnie denne i nieprzekonujące dialogi - żart z liczbą 69 brzmiał jakby był napisany przez chłopca z podstawówki. Serial mógłby się bez nich spokojnie obyć, a przynajmniej nie powinni otwierać ust.
Wątek z policjantem Hwang Jun-Ho nie trzyma się kupy
Policjant Hwang Jun-Ho poszukuje zaginionego brata, który zaginął w tajemniczych okolicznościach. Dowiaduje się o istnieniu gry od Seong Gi-Huna, który przyszedł na komisariat zgłosić morderstwa w Squid Game. Detektyw łączy punkty i podejrzewa, że jego brat mógł trafić na wyspę. Pierwszy zgrzyt następuje, gdy dowiadujemy się, że zaginięcie miało miejsce kilka lat wcześniej - jako widzowie byliśmy święcie przekonani, że brał udział w grze z wielką lalką i próbowaliśmy sobie przypomnieć, czy go przypadkiem nie widzieliśmy. Kiepski plot twist.
To jednak nic z rozczarowaniem, któremu towarzyszyła infiltracji wyspy. Jej ochrona praktycznie nie istnieje. Hwang Jun-Ho nie jest koreańskim Jamesem Bondem, ale bez problemu wniósł smartfona (czyli nie ma bramek jak na lotnisku), przechodził testy ze skanowaniem (ich sprzęt działa jak suszarki polskiej drogówki), czy spał pod okiem kamery po zdjęciu maski (ani razu w czasie snu się nie przewrócił na drugi bok? Mieliście tak kiedyś?). To tylko serial, ale niech twórcy szanują swoją i naszą inteligencję.
A finał tego wszystkiego jest taki, że tak naprawdę 1/4 serialu poszła w cholerę. Zaginiony brat stał się Liderem, nowym gospodarzem gry, który sprawuje pieczę nad jej prawidłowym przebiegiem (to też jest trochę słabe w kwestii bezpieczeństwa, bo przecież mógłby się zbuntować jako ex-gracz, sabotować czy zakończyć całą "zabawę" lub zawahać się przy celowaniu do członka rodziny). Strzela w ramię policjanta, a ten spada w przepaść. Pewnie przeżyje i powróci w kolejnym sezonie – twórcy zostawili sobie furtkę na wszelki wypadek. W innym razie cały ten wątek byłby totalnie bez sensu, bo nic z niego ostatecznie nie wynikło. Nie udało mu się bowiem znaleźć zasięgu w smartfonie, by przekazać informacje o tym co się dzieje na wyspie.
Konspira wokół gry w kalmara jest jeszcze większa niż w Strefie 51
Rozumiem, że Jigsaw z "Piły" mógł porwać kilka osób i pozostać nieujętym. Jednak tylko w trakcie jednego "turnusu", który obejrzeliśmy w serialu, śmierć poniosło prawie pół tysiąca osób. Jeśli pomnożymy to poprzez trzy dekady, bo początki gry sięgają lat 90., to mamy ogromną rzeszę ludzi. Dodajmy jeszcze do tego pracowników i budowniczych przybytku, których też są setki. Jakim cudem udało się to utrzymywać w tajemnicy? Łapówki łapówkami, ale wieloletnie wyparowywanie setek osób nie mogłoby przejść bez echa.
Ok, część zawodników to zwykli dłużnicy, o których nikt nie dbał, ale niektórzy to grube ryby obracające się w świecie finansów (jak np. Cho Sang-Woo) czy członkowie policyjnych rodzin (jak Lider, który jest bratem detektywa Hwang Jun-Ho). A to tylko te postacie, które dane nam było poznać w pierwszym sezonie. Do tego gracze mogą wracać do domów po przegłosowaniu końca gry - i co, nikt nigdy nie poszedł z tym do mediów lub nie napisał w internecie? Są gracze, którzy wygrywali w kalmara, w międzyczasie poznając nazwiska osób, które zginęły, więc pójście z tym na policję jak Seong Gi-Hun byłoby bardziej wiarygodne, a jednak nikt na nie wpadł. Dziwny jest ten świat.
Zasady gry są łamane częściej niż polska Konstytucja
Na każdym kroku jest podkreślane, że każdy z graczy ma równe szanse na wygraną. Jeżeli nie wykonasz zadania - giniesz. Umrzeć możesz też pomiędzy partyjkami zaciukany nocą przez kolegę z łóżka obok, ale kto by się tam przejmował szczegółami. Nawet strażnicy w czerwonych kubraczkach mają je gdzieś, a niektórzy dogadali się z jednym z uczestników: w zamian za pomoc przy pobieraniu organów, zdradzali mu temat kolejnej gry.
Staruszek Oh Il-Nam okazał się twórcą "teleturnieju", tak więc występując w nim, miał przewagę nad innymi. Nagiął też regulamin własnej gry, bo udając demencję w dramatycznym odcinku z kulkami, pomógł innemu uczestnikowi - numerkowi 456, który mógł w ten sposób oszukać i wygrać. Wiemy, że Seong Gi-Hun był dla niego wcześniej miły, ale to po prostu niesprawiedliwe i naciągane (przecież ten dziadek jest psychopatą i seryjnym mordercą, który zawstydziłby Zodiaka). Można rzecz jasna podejść do tego jak do metafory całego świata, który nie jest fair, ale takie chamskie wytrychy fabularne nie mogą mieć miejsca, bo cały pomysł na serial z grą z surowymi zasadami traci sens.
Najgorszy jednak moment przypadł na przedostatnią, piątą grę z przeskakiwaniem po szybach. Po pierwsze: kiedy jednemu z uczestników za dobrze szło, Lider po jojczeniu VIPów wyłączył światło, by "cziter" nie mógł rozróżnić, które szkło jest zwykłe, a które hartowane. Po drugie: Kang Sae-Byeok, uczestnika z Korei Północnej, dobiegła do mety, ale potem oberwała w brzuch kawałkiem szkła (te eksplozje były efektowne, ale nieprzemyślane, bo raniły graczy) i prawie się wykrwawiła. Powinna więc zostać udzielona pomoc, zwłaszcza że było to z winy organizatorów, a przed finałem pozwolono im podreperować siły na wystawnej uczcie. Po co więc grać w coś, co nawet po wygranej może cię zabić - to pytanie zadaje sobie wielu widzów. W 2. sezonie twórcy mają więc sporo do poprawienia.