Nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem Star Treka. Czy to program telewizyjny, czy pełnometrażowe filmy, zawsze omijałem te uniwersum wielkim łukiem. Będąc świadom jego wielkości w oczach miłośników sci-fi, wystarczały mi Gwiezdne Wojny, Stargate czy nawet Battlestar Galactica. Marce dałem szansę dopiero przez J.J. Ambramsa i muszę przyznać, że jestem zachwycony.
Zdaję sobie sprawę, że w oczach wiernych fanów Star Treka, nowe filmy kinowe „to nie to”. Dla niektórych to zbrodnia i profanacja, dla jeszcze innych płytkie kino akcji. Dwie kinowe odsłony skusiły mnie dokładnie tym samym, czym Avengersi bądź Pacific Rim – wielkością, efektami specjalnymi, budżetem, głośną premierą. Z tego punktu widzenia, z Into Darkness bawiłem się niesamowicie dobrze, dostając znacznie więcej, niż mogłem na to liczyć. Nie w tym jednak drzemie prawdziwa siła tego filmu.
Z pierwszym Star Trekiem od Abramsa było trochę tak, jak z Batmanem: Początek. Zupełnie nie wiedziałem, czego się spodziewać, średnio interesowała mnie ta produkcja, natomiast dopiero podczas jej oglądania zdałem sobie sprawę, jak dobry jest to film. Chociaż kosmiczne przygody załogi statku USS Enterprise nie były czymś, do czego odliczałem dni w kalendarzu, kiedy seans filmowy się rozpoczął, po prostu nie mogłem oderwać się od fotela.
Dla części ortodoksyjnych fanów Star Treka, Abrams mógł wyrządzić temu światu wielką krzywdę. Jednak z mojego punktu widzenia, reżyser wyświadczył marce wielką przysługę. Sprawił, że ta na nowo stała się atrakcyjna, zwłaszcza w oczach odbiorców, którzy dotychczas Treka omijali wielkim łukiem.
Podczas seansu Into Darkness siedziałem niczym oczarowany. Tragiczny główny bohater, w postaci oddychającego mnie Jamesa Kirka, był zaledwie dodatkiem do wydarzeń, które miały miejsce na ekranie. Ponownie zwrócę się do Nolana i jego trylogii Batmana – wielkobudżetowe show w całości skradł tamtejszy „Joker”, w postaci Khana, granego przez świetnego Benedicta Cumberbatcha. To głównie dla niego, nie licząc kapitalnych efektów komputerowych, trwałem podczas seansu z uśmiechem na ustach.
Cumberbatch wprowadził do Star Treka coś, co z początku wydawało mi się zupełnie obce temu uniwersum. Mrok. Niepewność. Moralne dylematy oraz ogromną dawkę szarości w czarno-białym świecie, w którym każdy wie, kto jest dobry, kto natomiast zły do szpiku kości. Filmowy Khan jest postacią kapitalnie odegraną, wzbudzającą zainteresowanie i uwagę. Nadczłowiek o lekko naciąganej historii to główny powód, dla którego warto ten film zobaczyć. Jego decyzje, jego osobowość – wszystko jest tutaj ciekawe i sprawia, że seans mija błyskawicznie.
J.J. Abrams kapitalnie rozdysponował 2 godziny i 9 minut. Liczne zwroty akcji, knowania Cumberbatcha oraz zacieranie się granicy między tym, co dobre, a tym, co złe, silnie zespawały mnie z fotelem. W filmie nieustannie coś się działo. Scenariusz raz po raz podkładał załodze Enterpriese kolejne kłody pod nogi, możliwe do rozwiązania jedynie przy pełnej współpracy Kirka, Spocka i całej reszty. Właśnie dzięki temu obecność głównego bohatera, silnie wyeksponowana w części pierwszej, tutaj nie jest tak istotna. Najważniejszą rolę odgrywa cała załoga, wciąż nabierająca doświadczenia i dopiero ucząca się współpracy.
Mógłbym przyczepić się do wielu scenariuszowych nielogiczności. Mógłbym, lecz podczas seansu nie było na to czasu. Kiedy scenarzyści wraz reżyserem zagłębiali się coraz dalej w niejasności, po prostu wrzucali napęd warp i przenosili akcję w inne miejsce. Into Darkness to prawdziwa torpeda lokacji, wydarzeń i zwrotów akcji. Tam, gdzie zapalała się lampka kontrolna w umyśle, momentalnie gasła, na skutek kolejnych knowań Cumberbatcha oraz reakcji międzyludzkich załogi Enterpriese.
Pytania z miejsca ulegały pod naporem kolejnych wybuchów i dramatycznych sytuacji, podczas których widz silniej napinał mięśnie, obserwując starania bohaterów. Into Darkness posiada zdumiewającą wręcz ilość scen, kiedy wszystko się pali, każde wyjście zdaje się tragiczne, natomiast zarówno protagoniści, jak i antagoniści pokonują kolejne limity możliwości, rozgrywając kosmiczną partię emocjonujących szachów.
Na specjalne uznanie zasługuje również wykorzystanie 3D. Abrams serwuje je widzowi bardzo rozważnie i umiejętnie. Jakość przeważa nad ilością. Wbrew zwiastunom, pierwsze skrzypce w Into Darkness wciąż odgrywa kosmos i znane z poprzedniego filmu efekty świetlne, budzące silne skojarzenia z serią gier Mass Effect. W kontraście do tego, ukazanie klimatycznego Londynu przyszłości niesamowicie cieszy, przenosząc Star Treka w bardziej ziemski i realny wymiar.
Oglądając nowego Star Treka, miałem wrażenie, jak gdyby Abrams chciał się pochwalić swoimi możliwościami przed nachodzącymi Gwiezdnymi Wojnami. Niestety, Into Darkness wciąż choruje na bolesny brak licznej reprezentacji kosmicznych nacji i ras. Mimo tego, już pierwsza scena filmu pokazuje, że reżyser jest w stanie odnaleźć się pośród dziesiątek planet i kosmicznych kreatur. Jego początkowa faza, przedstawiająca zacofanych tubylców innej rasy oraz przewagę technologiczna USS Enterprise, budzi silne skojarzenia z trylogiami Lucasa. Te jest jeszcze silniejsze, kiedy po raz kolejny na ekranie pojawia się… R2-D2, będąc widocznym mrugnięciem w stronę fanów, głodnych kolejnych Gwiezdnych Wojen.
Jestem oczarowany. Into Darkenss to bardzo dobry film akcji. Nie wiem, jak zapatrują się na niego miłośnicy Star Treka, lecz biorąc pod uwagę ogromną ilość „smaczków” skierowanych właśnie w ich stronę, nie powinni czuć się zawiedzeni. Cała reszta powinna być zadowolona wspaniałym trio, tworzącym ten film – Cumberbatchem, nieustannymi zwrotami akcji oraz kapitalnymi dialogami. O dziwo, efekty specjalne są dla tego filmu jedyne dodatkiem, natomiast cała siła nowego Star Treka płynie z postaci w nim obecnych oraz soczystej, pełnokrwistej akcji. Gwiezdne Wojny zdają się być w dobrych rękach.