„Star Trek: Picard” to udany one-man show Patricka Stewarta – recenzja nowego serialu
Patrick Stewart został gwiazdą serialu „Star Trek: Picard”, a produkcję opowiadającą o lotach w kosmos ogląda się najlepiej, gdy Jean-Luc twardo stąpa po ziemi.
OCENA
Uwaga na delikatne spoilery z pierwszego odcinka serialu „Star Trek: Picard”.
W serwisie Amazon Prime Video pojawił się właśnie, po 24 godzinach od premiery w amerykańskiej telewizji CBS, pierwszy odcinek serialu „Star Trek: Picard”. To zupełnie inna produkcja niż ta emitowana współcześnie w odcinkach osadzona w tym uniwersum, którą w swojej ofercie w naszym kraju ma Netflix, czyli pędzący na złamanie karku „Star Trek: Discovery”.
„Star Trek: Picard” to dużo spokojniejszy teatr jednego aktora.
W serialu pojawia się co prawda wiele postaci, w tym kilka znanych twarzy, ale pilot nie pozostawia wątpliwości — w centrum jest tu tytułowy admirał Gwiezdnej Floty. 80-letni już Patrick Stewart po 18 latach od emisji „Star Trek: Nemesis” powrócił do kultowej roli Jean-Luc Picarda, którego po raz pierwszy zagrał 33 lata temu w „Star Trek: The Next Generation”.
Powrót ten jest nad wyraz udany. Bohatera spotykamy na emeryturze we francuskiej winnicy w towarzystwie psa oraz dwójki kompanów. Jak sam później zauważył, jego egzystencja na Ziemi po odejściu z Gwiezdnej Floty to nie było życie, tylko powolne czekanie na śmierć. Dopiero przybycie do jego posiadłości pewnej tajemniczej młodej dziewczyny wyrwało go z marazmu.
Nowy serial w uniwersum „Star Trek” w cwany sposób łączy stare z nowym.
Obawiałem się, że to będzie jedynie niszowa produkcja dla prawdziwych fanów, ale pilot serialu „Star Trek: Picard” miło mnie zaskoczył. Opowiadana historia jest przystępna również dla takich widzów jak ja, którzy zawsze woleli „Gwiezdne wojny” i nie oglądali zbyt wielu odcinków poprzednich odsłon serii o członkach Federacji Zjednoczonych Planet.
W odcinku zatytułowanym „Remembrance” (pol. „Wspomnienie”) dostajemy informacyjną pigułkę na temat wydarzeń z ostatnich 20 lat. Okazuje się, że wybuch supernowej, wspomniany w rozgrywającej się głównie w alternatywnej linii czasowej trylogii J.J. Abramsa, miał brzemienne skutki również dla tego głównego uniwersum, którego historię śledzili fani przed laty.
Optymistyczną wizję przyszłości wzięły diabły.
Nie mamy co prawda do czynienia z postapokaliptyczną wizją jak w „Loganie” — filmie, w którym Patrick Stewart powrócił po latach do roli Charlesa Xaviera — ale przyszłość wcale nie rysuje się w kolorowych barwach. Gwiezdna Flota i Federacja Zjednoczonych Planet nie są już uosobieniem tego, co najlepsze w ludzkości, a wszystko zmieniło zniszczenie planety Romulan.
Jak to się stało, że organizacja, której misją było „śmiało dążyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek”, zmieniła się nie do poznania? Wystarczyło, że zrezygnowała z pomocy żywym istotom w obliczu tragedii. W dodatku w wyniku niewyjaśnionego ataku terrorystycznego, który zniszczył Marsa, zbanowano tzw. syntki, czyli odpowiedzialne za niego androidy.
Syntetyczne istoty znalazły się zresztą na głównej osi fabularnej nowego serialu.
Jedną z najważniejszych postaci w „Star Trek: Picard” jest zaś Data — wyjątkowy android, który poległ w obronie Picarda dwie dekady wcześniej. Główny bohater, który na jesieni swojego życia chętnie śni o graniu w karty ze starym przyjacielem i niechętnie się z tych snów wybudza, rusza po latach jego tropem — ale odpowiedzi na swoje pytania szuka najpierw na Ziemi, a nie w kosmosie.
Osadzenie akcji pilota głównie na powierzchni planety było fenomenalną decyzją i jednym z wyróżników nowej produkcji. W zasadzie to bym się nie obraził, gdyby większość serialu rozgrywała się we Francji, na terenie winnicy Picarda, bo byłoby to miłą odmianą po „Star Trek: Discovery”, ale z trailerów wiemy, że Picard nie usiedzi na tyłku do końca sezonu.
Na szczęście scenarzyści wcale się nie spieszą, by go posłać w gwiazdy.
Takie powolne tempo akcji mi się niezwykle podoba, aczkolwiek do serialu mam też kilka uwag. Mam wrażenie, że najwięksi fani mogą się pilotem nieco znudzić, bo wiele niechętnie zdradzanych przez bohaterów informacji na temat tego świata będzie dla nich oczywistością. Proporcje pomiędzy opowiadaniem i pokazywaniem są zachwiane, brakuje w tym wszystkim pewnej gracji.
„Star Trek: Picard” jest przy tym naprawdę dobrze zrealizowany. Co prawda scen w kosmosie nie było na razie zbyt wiele i to na nich mogą się producenci wyłożyć w kolejnych odcinkach, ale na ten moment twórcy dostają ode mnie kredyt zaufania. Efekty specjalne nie rażą sztucznością, a świat przedstawiony pełen hologramów i kosmitów jest dzięki nim bardzo wiarygodny.
Nie mógłbym sobie wyobrazić jednak lepszych podwalin dla serialu z cyklu „Star Trek”, który powstał w 2020 roku.
„Star Trek” od zawsze był swoistym komentarzem do bieżących wydarzeń politycznych i nie inaczej jest tym razem. Pewnego rodzaju dekadencja i upadek obyczajów gloryfikującej zjednoczenie się ludzkości Federacji Zjednoczonych Planet oraz odwrócenie się Gwiezdnej Floty od ludzi w potrzebie jest smutnym odbiciem tego, co się dzieje w tym naszym, prawdziwym świecie.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nowy serial zapowiada się naprawdę obiecująco i nie mogę się doczekać kolejnych odcinków. Zaplanowano ich dziesięć i będą pojawiać się na platformie Amazon Prime Video co tydzień w piątek. Z kolei amerykańska stacja CBS, na której antenie produkcja emitowana jest w Stanach Zjednoczonych, zamówiła już teraz kolejny sezon.