Spielberg nadal uważa, że podział na filmy telewizyjne i kinowe ma znaczenie. Zupełnie tego nie rozumiem
Steven Spielberg to osoba, którą zaliczam w swojej głowie do największych czarodziei kina. Nie dziwię się jego niechęci do mody na konsumpcje filmów w usługach VoD. Choć zdecydowanie się z nią nie zgadzam.
Temat wyższości klasycznej formy dystrybucji filmów nad tak zwanym streamingiem jeszcze długo nie przycichnie. Ostatnim głosem w toczącej się dyskusji na temat przysłowiowej wyższości Wielkanocy nad Bożym Narodzeniem zabrał Steven Spielberg na łamach ITV News. Reżyser stwierdził, że dla niego filmy produkowane przez Netfliksa czy Amazona to filmy telewizyjne. A zatem nie powinny być brane pod uwagę w kwestii nominacji do Oscarów, a do nagród Emmy.
Spielberg ma tu oczywistą rację. Usługi VoD to w zasadzie nowoczesna telewizja, ewentualnie jej suplement. Biorąc pod uwagę ustalone przez dekady zasady gry, faktycznie filmy produkowane przez cyfrowych dystrybutorów nie powinny być brane pod uwagę przez Amerykańską Akademię Filmową. Nawet mimo trików w postaci bardzo ograniczonej kinowej dystrybucji streamingowych filmów, którą zdążył już skrytykować Christopher Nolan.
Netflix wydaje się nie przejmować całym zamieszaniem. Jeszcze w tym roku zamierza wydać 700 filmów i seriali, a niedawno zdobył swojego drugiego Oscara. Zdaniem Spielberga ta masowa produkcja filmów zaszkodzi kreatywności filmowców. Zupełnie nie rozumiem takiego spojrzenia.
Różnica między filmem kinowym a telewizyjnym właściwie zawsze była umowna.
Czym różni się film telewizyjny od kinowego? Tak właściwie to budżetem i - w pewien kosmetyczny sposób - realizacją. Kinowe filmy rejestrowane są w proporcjach umownie określanych jako 21:9 (faktycznie proporcje nieco się różnią), zaś telewizyjne niegdyś 4:3, a obecnie 16:9. Zapewnione są też im większe pieniądze na produkcję, z bardzo prostej przyczyny: dodatkowe wpływy z tytułu dystrybucji kinowej.
Słowa dodatkowe użyłem z premedytacją. Budżet filmu kinowego uwzględnia potencjalne wpływy ze sprzedaży praw do emisji w telewizji, w usługach VoD oraz sprzedaży płyt DVD i Blu-ray. A więc i tak trafiają w efekcie na nasze telewizory.
Na domiar złego, trudno się dziwić entuzjastom kina. Bez żadnej wątpliwości oglądanie filmu w kinie w pewien sposób intensyfikuje doznania z seansu. Ta cała celebracja wydarzenia, ten wielki ekran i ciemna sala wpływają na postrzeganie oglądanej produkcji. Ja jednak doceniam też oglądanie filmu w domu. Na dużym wyświetlaczu UHD z odpowiednim nagłośnieniem, na wygodnej kanapie i na swoich warunkach. Czy tracę coś z oglądanej produkcji? Moim zdaniem: absolutnie nie.
Steven Spielberg ma rację: filmy streamingowe nie zasługują na Oscary. Ale tylko z uwagi na sztuczny, umowny podział.
Umówmy się, wypuszczanie filmu do kin w jednym kraju na kilkanaście dni lub kilka tygodni to oczywiste naginanie zasad, by móc załapać się do oscarowych nominacji. Bez żadnej wątpliwości produkcje Netfliksa i Amazonu to produkcje telewizyjne, nie kinowe. Spielberg nie popełnia żadnego błędu w swojej ocenie.
To jednak od dawna sztuczny podział. Filmy telewizyjne niejednokrotnie zawierają w sobie więcej magii lub rozmachu niż produkcje, które najpierw trafiają do kin. Niedawno byłem w kinie na najnowszej superprodukcji Spielberga, jaką był Player One. Bawiłem się doskonale. I wprost nie mogę się doczekać, kiedy w zaciszu domowym będę mógł umieścić płytę Blu-ray w odtwarzaczu, by przeżyć tę przygodę jeszcze raz. Zgadzam się, że jakość sprzętu audiowizualnego wpływa na percepcję filmu, tak jak i stosowne podejście do seansu. Ale przecież jedno i drugie możemy zapewnić sobie w domu. W tym używając aplikacji Netflix, Showmax czy Amazon Prime Video.