REKLAMA

Dopiero marzec, a do kin już trafił najlepszy film roku

"Strefa interesów" to w teorii film wojenny. Nie uświadczycie w nim jednak horroru walk na froncie, jak w "Na Zachodzie bez zmian", ani wartkiej akcji rodem z "1917". Najnowszy film Jonathana Glazera jest stonowany i spokojny. Nie mimo to, a dokładnie z tego powodu uderza widza z mocą panzerfausta.

strefa interesów film co obejrzeć 2024
REKLAMA

Z niewielką liczbą filmów na koncie, Jonathan Glazer może już pochwalić się statusem Paula Thomasa Andersona. Za kamerą staje rzadko, ale każdy kolejny tytuł sygnowany jego nazwiskiem staje się wydarzeniem. Podróżuje on bowiem przez gatunki, jednocześnie omijając proste rozwiązania. Woli dekonstruować schematy, wywracać je na lewą stronę, zaglądać tam, gdzie inni twórcy boją się choćby zerknąć. Tak było w "Sexy Beast", "Narodzinach" i "Pod skórą". Tak jest również w "Strefie interesów".

"W Warszawie przy karuzeli/W pogodny wieczór wiosenny/Przy dźwiękach skocznej muzyki/Salwy za murem getta/Głuszyła skoczna melodia" - przez cały seans "Strefy interesów" huczało mi w głowie "Campo di Fiori" Czesława Miłosza. Glazer stosuje bowiem podobną retorykę. Chociaż akcja filmu rozgrywa się w sąsiedztwie Auschwitz-Birkenau losem osadzonych w nazistowskim obozie koncentracyjnym nikt się nie interesuje. Przychodzi nam bowiem śledzić losy jego komendanta Rudolfa Hossa, który wraz z żoną Hedwigą próbuje sobie ułożyć życie rodzinne.

Więcej o filmach wojennych poczytasz na Spider's Web:

REKLAMA

Strefa interesów - recenzja filmu

Dyskusja o piecu pierścieniowym, w którym można spalać Żydów 24 godziny na dobę, toczy się, jak zwyczajna rozmowa służbowa. Koleżanka żali się Hedwidze, że ktoś zabrał te zasłony, co jej się tak podobały w domu pewnej Żydówki. Zabawa w obozowego strażnika i więźnia staje się zwykłą przekomarzanką między braćmi. Adaptując książkę Martina Amisa Jonathan Glazer skupia się bowiem na opisanej przez Hannę Arendt banalności zła. Na zbrodnię ludobójstwa spogląda przez pryzmat katów, a nie ofiar. Dlatego o trwającym za murem Auschwitz-Birkenau horrorze raz po raz przypominają nam tylko ludzkie krzyki i odgłosy strzałów.

REKLAMA
Strefa interesów - film - premiera

Hoss ze stoickim spokojem dogląda podwładnych, gdy leci na niego popiół z obozowych kominów. Ogrodnik użyźnia glebę prochem nazistowskich ofiar, nie przejmując się nazistami, którzy tuż obok niego rozstrzeliwują właśnie dziecko za "kradzież" jabłka. Ta prozaiczność, szarość dnia codziennego, sielankowość wręcz, wyolbrzymia grozę holocaustu. Seansu "Strefy interesów" nie można więc uznać za łatwe doświadczenie. To film trudny, pełen sprzeczności, ciężki i przytłaczający. Podążamy w nim bowiem za człowiekiem, do którego w żadnym momencie nie możemy poczuć sympatii. Nawet kiedy wyznaje swoją miłość do psów, wzbudza w nas niepokój i wstręt.

"Strefa interesów" to film zimny, analityczny, a przez to prowokujący. Kamera Łukasza Żala rzadko kiedy pozwala sobie podejść bliżej do przedstawionych wydarzeń, każąc nam oglądać je z daleka. Nie chce zaburzać prezentowanej idylli? Raczej się jej boi, może nawet lekko brzydzi, przez co próbuje siebie (i nas przy okazji) trzymać na dystans. I tylko przejmująca muzyka Micy Levi pozwala sobie podbić grozę tej całej beznamiętności, z którą musimy obcować.

W "Strefie interesów" pojawia się jednak nieco światła. Oglądane w negatywie sceny z dziewczynką ukrywającą jabłka dla więźniów obozu, stają się symbolem nadziei i ludzkiego ciepła. Okazują się przy tym kolejnym kontrapunktem dla właściwej narracji. Mają uwydatniać brutalność prawdziwego świata. Bo to film o przemocy bez przemocy. Chociaż osadzony w konkretnym miejscu i czasie, ten bezkompromisowy portret karierowiczów, budujących sobie raj w samym środku piekła staje się przez to boleśnie uniwersalny. Bardziej aktualny niż byśmy sobie tego życzyli.

"Strefa interesów" już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA